Krzyk ćmy

Czasem nie mam historii. Nic, pusto. Za to jest uczucie. Że coś tętni pod skórą, że ma rzeczywisty wymiar, że mnie pochłania i składam się tylko z małych anten satelitarnych, które łowią strachu dźwięki i i zgniatanych lęków stęki. Szukam sobie wtedy jakiegoś dachu, byle daleko od ziemi i próbuję zobaczyć wszystkie te takiemarty i alboandrzeje, którzy się składają z rzeczywistości, z kebaba, żelu, pudru, krzyku, śmiechu i neuroprzekaźników. Ich obecność w moim życiu pełni funkcję żyroskopu, dzięki nim trzymam pionpoziom i nie odpierdala mi tak, by latać z kilofem po ulicach.
Bo wychodzę sobie z psem, żeby odświeżyć widok dzielnicy, która wczoraj była Narnią, a sto metrów dalej grupa dresów rzuca butelkami po piwie w blok. Że niby po sylwestrze i ziomka obudzą, ale beka, daj, pierdolnę w balkon, patrz, kurwa, nie doleciała, ty rzuć. Zanim zdążyłem się zastanowić już byłem w oku cyklonu.

***

Kiedyś, na zejściu po metce, przez kilka godzin patrzyłem na ćmę, która uparcie szturmowała knot dyndającej się nade mną lampy naftowej. Fascynowała mnie tępa zaciekłość owada, która finalnie doprowadziła do jego śmierci, bo, gdy wreszcie dotarł do płomienia, w ułamku sekundy zajął się ogniem i zakończył swój żywot z cichym pyknięciem. Przez wiele lat myślałem, że tamta ćma to moje alter ego – pcham się w kłopoty, których złożonej natury nie ogarniam, bo biologia nie obdarzyła mnie instynktem samozachowawczym – wina pewnie jakiegoś zmutowanego białka w genach – i jestem za głupi na to by przetrwać. Więc skoro już się z tym pogodziłem, to, pomyślałem, że przynajmniej wypierdolę się na ryj na własnych zasadach. Pewnie, że wolałbym być lwem czy chociaż wilkiem. Laski lubią lwylubwilki. Ale jestem ćmą. Trudno. Jestem ćmą.
Po jakimś czasie polubiłem to swoje drugie ja, potem obejrzałem „Ćmę barową” z Rurkiem, poznałem Bukowskiego, Chinaskiego i lawina poszła.
Dziś o mojej ćmie myślę inaczej. Wśród wszystkich żyjątek na świecie ona jest najodważniejsza. Ma lwie serce. Jest odważna ponad swoje rozumienie świata, ponad ograniczenia płynące z instynktu. Bo światło nie jest jej fetyszem. Nie jest jej fascynacją. Nie jest narkotykiem. Ona się go śmiertelnie obawia. Śmiertelnie. I – mimo tego panicznego lęku – w akcie desperacji rzuca się na swojego prześladowcę. Teraz już wiem na pewno, że to pyknięcie wtedy to był ćmi krzyk. Ćmikrzyk. Geronimo.

***

– Popierdoliło cię!? – ryknąłem na pierwszego z brzegu, zanim w ogóle zdałem sobie sprawę z tego, że jest ich kilku, są nawaleni i nie chodzą w mojej wadze.
– Co?! – oczy dresa były mętne od endorfin, jakimi go zalało rzucanie butelkami w blok. Albo mętne od promili, nieważne.
Wszystkie głowy momentalnie odwróciły się w moją stronę. Sześciu. Dopiero teraz powoli przedzierała się do mojej głowy świadomość, że to się dzieje w czasie rzeczywistym i że nie mam z nimi żadnych szans. Żadnych. I poczułem, że się bardzo ich boję, boję od pierwszego momentu, od kiedy zobaczyłem pierwszą lecącą butelkę i usłyszałem jak rozbija się o ścianę.
– Gówno! – ledwo ogarniałem swój głos. – W łeb się jebnij tą butelką!
– Co, kurwa?! – któryś z nich miał głos jak Tom Waits. Zrobiłby furorę w „Mam Talent”. Gdybym się nie bał chyba włączyłbym dyktafon. Tymczasem strach w ułamku sekundy wypełnił wszystko w moim ciele. Wszystko. Kurwa. Jestem idiotą. Już mnie nie ma. Zatłuką mnie te półgłowki, zatłuką na bank, prawie pod własnym domem mnie zatłuką. W głowie pusto, trociny jakieś, iskra wystarczy. Trudno, lont odpalony, czekamy na wybuch. Zaraz mnie pochłonie.
– Chujów sto! – warknąłem. – Głuchy jesteś?! Nie masz, kurwa, co robić z tymi butelkami?!
Jeden z dresów dał dwa kroki i stanął pomiędzy mną a pozostałymi. Zacisnąłem pięści.
– Bartek? – twarz dresa wychyliła się zza kaptura. Niby nie zimno, a ja, pewnie przez tę kurtkę lichą, trząsłem się cały i w pierwszym momencie nie bardzo umiałem dopasować rysy do człowieka. Po chwili dopiero poznałem ziomka z okolicy, syna jednego z miejscowych sztajmesów, starej gwardii z Mokotowa. Niedawno siedział za jakiś włam czy coś, więc się go tu nie spodziewałem i pewnie dlatego od razu nie poznałem. Albo ze strachu.
I staliśmy tak wszyscy przez chwilę, bo sytuacja lekko zawirowała na wirażu. Qui pro quo.
W końcu wypuściłem powietrze.
– Siemasz Jaco. – Wyciągnąłem rękę. – Co wy tu odpierdalacie?
– No siemasz, z Sylwestra wracamy z ziomkami ode mnie. – Przybił piątkę po czym machnął dłonią. Zabrzmiało jak spocznij. – Trochę się przedłużył, hehe kurwa, i przyszliśmy po Motyla, bo się zgubił wczoraj, hehehe.
– Hehehehehe. – Waits i spółka zabezpieczyli z powrotem pięści zawleczkami i podrechotywali. – Zgubił się, hehehehehe.
– Ty, to zadzwoń domofonem, jak człowiek, bo ja tu mieszkam! – Pokazałem na swój blok. – I jak to teraz wygląda? Przecież tu ludzie z psami chodzą – kopnąłem kawałek szkła. Lucek siedział przy mojej nodze i nic nie kumał. Jacowi kiedyś ojca na SOR w nocy wiozłem, bo gdzieś zasnął najebany na mrozie, jakąś awanturę nawet na oddziale zrobiłem, żeby się nim zajęli, bo by wykitował z wyziębienia i Jaco od tamtej pory bardzo mnie lubił.
– No tia – podrapał się w głowę, że niby w odpowiedzi. – Do dupy to wygląda, wiesz jak jest, popiliśmy i tak nas nosi trochę, Bartuś, sorry, kurwa, weźcie to szkło, stąd, wiesz o co chodzi? Trzy dni w uderzeniu, kumasz, korba lata na wszystkie strony… – niezdarnie odkopnął kolejny kawałek rozbitej butelki.
– Dobra, już dobra… – odpowiedziałem pojednawczo, bo czułem jak strach powoli rozluźnia uścisk na żołądku i krew wraca do żył. – Pianę złapałem, bo z psem wyszedłem, jarzysz, i widzę jak tymi butelkami, no to wiesz…
– No wiem, wiem, sam bym się wkurwił – Jaco wypełnił się neuronami lustrzanymi i jakoś zażegnaliśmy pożar. Chwilę jeszcze pogadaliśmy, przybiłem piątki z pozostałymi i ruszyłem odsikać Lu.
– Bartuś! – usłyszałem za plecami po kilku krokach.
– No?
– Szczęśliwego Nowego Roku!