Poniedziałek

Dla mnie poniedziałek to taki Jarosław Jakimowicz wśród dni tygodnia. Ja nie mówię, że ma krzywo papę na dachu położoną czy coś, no ale ogórkową to robi ewidentnie z arbuza i gruszek.
Pofrunąłem na skrzydłach do pracy, żeby zarobić na kieliszek chleba, bo to poniedziałek przecież, a w poniedziałki, jak wiadomo, rytmicznie nakurwiam szczęściem i tryskam świeżością. Przezornie w piątek, opuszczając placówkę, sporządziłem pułapkę na auta, czyli przytarabaniłem betonowy śmietnik i zainstalowałem go w takim miejscu na obiekcie, że te wszystkie chuje w avensisach i octaviach mogą mnie cmoknąć, nie wjadą, żeby się usrały to nie wjadą, a mój Szerszeń, cały w rurach, więc zawalidrogę cichcem popchnie i się wpasuje jak trzeba. Wszystko dlatego, żeby nie łazić 20 kilometrów działkami naokoło, bo logistycznie ktoś tak placówkę skoordynował, że idź pan w pizdu, jak nie zaparkujesz w pobliżu to nie zaparkujesz nigdy i nigdzie, i znajdą po roku twoje zwłoki w rdzewiejącym aucie z wypaloną do cna wachą, i będą musieli wzywać dentystę do identyfikacji, a ja kiedyś się pomyliłem i mojemu dentyście nawsadzałem na grubo i chyba go szturchnąłem, bo coś mi nie siadło na ciągu komunikacyjnym mojajapa-wiertełko-jegopoczuciehumoru.

Tak czy siak stanąłem Szerszeniem pod samymi drzwiami i, rad wielce, że wychujałem z tym zaparkowaniem cały system, wmeldowałem się koncertowo obiema girami w betonowy śmietnik, ten sam któren onegdaj tam przytargałem. To, że sobie piszczeli nie połamałem, zawdzięczam niesamowitej koordynacji jaką we mnie zaszczepiły lata treningów, gdy pod wpływem wracałem na czworaka do domu – błyskawicznie rozczapierzyłem ręce i, po wykonaniu zgrabnego podwójnego aksla, wylądowałem telemarkiem obok. W trakcie dynamicznego rozczapierzania pozbyłem się jednak z ręki tabletu, który błyskawicznie nabył właściwości aerodynamicznych i wjebał się w szybę tego takiego kiosku dla ochroniarzy, zabijając 16 osób i raniąc dwie. No dobra, nikogo nie zabił, bo nikogo tam nie było, ale tabletem to ja mogę sobie teraz co najwyżej podłogę pozmywać, bo ekran wylał. No a jutro czeka mnie rozwijająca rozmowa na temat szyby, monitoring i całe to pierdolenie o tym, dlaczego przytargałem betonowy śmietnik w piątek, z całą serią pytań o to, czy ktoś w mojej rodzinie był tatarem lub chociaż januszem, bo w cywilizowanym świecie ludzie nie robią przecież zasadzek na innych użytkowników przestrzeni publicznej.

Po takim entrée musiałem się napić kawy, ale z powodu porozpieprzanych piszczeli i mokrego tableta, nie zauważyłem, że jestem pierwszy w kolejce do ekspresu, a stara zasada mówi, że nigdy nie pij premierowej kawy po weekendowym serwisie, bo pani Grażynka do rzeczonego serwisowania używa domestosa, żeby „te zacieki kamieniste puścili”. Niestety, przyjąłem końską dawkę odkamieniacza i większość dnia spędziłem w stosownym miejscu pochłonięty walką z supłami, którymi natura jęła mnie tapetować od wewnątrz. Gdzieś koło siedemnastej poczułem się odkamieniony i postanowiłem nie kusić dłużej losu i oddalić się w zorganizowanym pośpiechu z placówki. Na parkingu chyłkiem ominąłem ochroniarzą kanciapę, bo nie dźwignąłbym rozmowy o tym, że w dupach się poprzewracało od tego dobrobytu, bo kiedyś to wystarczył zwykły kamień, żeby szybę wyjebać, a teraz te banany tabletami rzucają. Jakoś się cichcem wyturlałem, niestety, po 300 metrach samochód mnie zawiódł, mój Szerszeń, którego kocham miłością kolekcjonerską, ale chuj mu w dupę za to, że akurat dziś postanowił się mu zesrać wysprzęglik. Wylał się do osłony w przegubie i sobie chlupotał wesoło, podczas gdy w moich trzewiach krążyły resztki grażynkowego domestosa i w chuj żółci wymieszanej z żalem do świata.
Kopnąłem go w zderzak, po czym powlokłem się na przystanek, poczekałem dziewięć godzin na 186 i, po wrażeniu się weń, postanowiłem nabyć bilet w przytwierdzonym do autobusowego wnętrza automacie. Niestety, rzeczony niedomagał i na przyklejonej karteczce informował, że bilety tylko u kierowcy. Ruszyłem tedy w kierunku szoferki, celem uiszczenia opłaty za przejazd, zanim dostanę wylewu.
– Ma pan bilety? – wyrzęziłem do kierowcy, bo wiadomo, domestos.
– Mam.
– To poproszę jeden
– Ulgowy czy normalny?
– Normalny proszę – odparłem i podałem mu dwie dychy przez ten cały mikrowziernik z szufladką.
– Ale nie mam jak wydać!
– Nie ma pan wydać?
– No nie mam, panie, jakby tak każdy…
– …dobra, chujtam – wszedłem mu w słowo, bo wiadomo, domestos. – To niech mi pan da pięć czy ile tam.
– Nie mogę panu tyle dać.
– Co? Dlaczego!?
– Bo muszę mieć jakby ktoś chciał kupić.