Pytanie

– Marcel, bardzo cię proszę, ty zamów – wymamrotał piękny-jak-z-żurnala dandys w rurkach do swojego odbicia w lustrze, czyli identycznego kolesia, który siedział naprzeciwko na Ludwiku XVI, w luksusowej knajpie z winami, branczami, lanczami, mulami w kaparach i chuj wie czym jeszcze. Te rurki, w które obaj się wcisnęli na bezdechu, to tylko część wyposażenia była, do tego elegancko skrojone marynarki, koszule, spinki, butki z klamerką, kluczyki od jaguara i obowiązkowe naszyjniki z zębem jakiegoś wodnego drapieżnika na opalonych szyjach. Ładne oba były jak milion dolarów, tyle, że trochę dziś zmechacone, bo zza dekoracji widać było jednak kaca łamanego na zejście po grubych ekscesach z ostatniego wieczoru. Wyłaził ów z nich był wszystkimi porami – 12 godzin temu zdobywali imprezowy mounteverest, a teraz płacili podatek od, wypełnionego napromilowaną chemią, oddychania. Między nimi ni to leżała ni to siedziała wiotka wczoraj-piękność, taka z wyższej półki, w butach za dziesięć klocków, na której ostatni wieczór również odcisnął swoje drastyczne piętno – nogi długości odcinka A2 Nowy Tomyśl – Świecko rozłaziły się w cały świat, dekolt więcej wypuszczał na zewnątrz niż kusił, fryzura mocno konkurowała z gniazdem perkozów w okresie lęgowym, a twarz – wczoraj zjawiskowa z intelektualnym zacięciem – dziś zacięta z masą zjawisk wokół. Choć ciągle arystokratycznie piękna. Czyli było grubo.
Nad całą trójką stał kelner wycięty z periodyka dla kelnerów, idealny, ze wszystkim co kelner mieć powinien – strój pingwina, ten taki biały szmatkoobrus na przedramieniu, wyeksponowany trybuszon, pełen wyrozumiałości uśmiech i łagodny, pewny głos profesjonalisty do spraw przywracania równowagi w przyrodzie poprzez bogatą ofertę produktów spożywczych poddanych obróbce termicznej przez mistrza Andreę urzędującego w kuchni ze złota.
– Poprosimy carpaccio z marynowanej ośmiornicy w algach dwa razy i krewetki na maśle – Marcel-z-lustra zmobilizował się i stanął na wysokości zadania. – Potem ja poproszę kaczkę w szafranie zapiekaną w koszulce z karczochów, dla Karola weźmiemy fileta z cielęciny z kurkami i bobem, a dla Natalii sałatkę z jarmużu i orzeszkami pini, tylko bez żurawiny proszę. – dokończył z pamięci i zapadł się bez sił w fotelu. Dotarł do ściany. Za dużo tego na raz.
– Świetnie – skomentował z uznaniem kelner-pingwin, wyczuwszy strumień złota cieknący z arystokratycznych ust . – A co do picia?
– Miętadę na limonkach, sok z wyciskanych granatów i periera – uprzedził kolegę Karol, bo Marcel zamienił się niepostrzeżenie w warzywo typu brukiew i wypełniony był po brzegi objawami jakiegoś ciężkiego zaburzenia neurologicznego. Kac monstrum.
– Może wino? – w kelnerze tymczasem obudziło się wspomnienie po garnkach Zeptera, którymi onegdaj był handlował i wiedział, że musi kuć, póki gorąco. – Polecam chilijskie. Signes de Origen, naprawdę wyśmienite.
Marcel jęknął. Karol przewrócił tylko oczami, bo sam jechał na oparach.
– Coś nie tak? – wzór kelnera zatroskał się w pół zdania, bo może faktycznie nie powinien był cisnąć.
– Nie, nie, wszystko gra. Poprosimy po lampce – wydusił z siebie resztką sił Karol, po czym spojrzał na cień Natalii. – Dwie lampki – skorygował zamówienie mrugając znacząco.
– Naturalnie – zakończył występ pingwin odmrugując porozumiewawczo i oddalił się w zorganizowanym pośpiechu.
Przy stoliku nastała cisza. Zamówienie dzieł sztuki z ręki kucharza Andrei wyzuło klony z sił, a obaj wiedzieli, że druga runda niebawem, przy deserze. Siedzieli więc gapiąc się tępo w przestrzeń i bez słowa walczyli z wczorajszym wspomnieniem świetności, które przywiodło ich tu gdzie byli, by się z nich naigrywać. Ze słabości poległych. Po dziesięciu minutach ciszę przerwała Natalia, która coś sobie przypomniała albo czegoś nie pamiętała. Tak czy siak poczuła silny imperatyw, by to wyjaśnić. Od razu, ad hoc.
– Ej, ruchałeś mnie wczoraj?