Rzutki

– Kamilku – zagaiłem pogodnie – popatrz jak pada tragicznie, dawaj pogramy w rzutki, co będziemy w domu siedzieć, jak tak dżdży, mży w sensie, siąpi tak tutaj.
Kamilek, który od kilku dni leczył depresję, wywołaną odkryciem, że pękły trzy dychy i teraz to już z górki, początkowo się wahał, bo ciągle żywo miał w pamięci nasze niedawne próby zrobienia kariery w curlingu, które zakończyły się gargantuiczną awanturą i rozpierdoleniem w drobny mak podestu dla inwalidów na szpitalnym korytarzu placówki na Solcu, sprawa w toku, ponoć rozwojowa, nieodbierampoleconych. W końcu jednak dał się przekonać, bo aktywność fizyczna jawiła mu się jako ostatnia deska ratunku przed zaawansowaną demencją i pampersem dla dorosłych, rozmiar xs, bo Kamilek gabarytowo ta taki bardziej wiewiórka niż niedźwiedź.

Jak powszechnie wiadomo, ludziom na rzutkach kompletnie odpierdala i nagle znikąd potrafią postawić na potrójną dwudziestkę własny dom wraz z wyposażeniem czyli zaawansowaną metrykalnie babcią, której alzhaimer powolutku przemeblowywuje poddasze, oraz jej wyimaginowanym partnerem panemkrystkiem, który słynie z fantastycznych umiejętności typu wyplatanie wiklinowych jeleni. W skrócie – na rzutki idzie się z aktem notarialnym albo wiadrem kasy, bo inaczej mafia rzutkowa gotowa jest wybrać się z niewypłacalnym klientem na spacer po Wiśle w betonowych butach.

Ponieważ fedruję na przodku, żeby wypełnić rzeczone wiadro kapustą, to w robocie wyglądam jak  , któren dostaje ataku salsy na parkiecie w Mielnie. Trochę siara. Udałem się zatem czym prędzej do domu, celem przedzierzgnięcia się w kogoś, kto chociaż z daleka wygląda jak mieszkaniec lokum wyposażonego w sanitariaty. Wdziawszy na grzbiet ciuchy nieco bardziej każualowe niż te, w których zazwyczaj odwiedzam pobliskie śmietniki, gdy miesiąc się kończy i w trzosie przeciąg, ruszyłem dziarsko Szerszeniem po Kamila. Nie twierdzę, że się odpierdoliłem w jedwabie jak Niecik na koncert u Jaworowicz, po prostu ubrałem się normalnie, jak człowiek, który planuje porzucać kolcem w tablicę. Całości stroju dopełniały sportowe najki, gwarantujące odpowiednią przyczepność do podłoża, która stanowi jeden z newralgicznych niuansów gry. Celem był klub Hulakula, w którym swego czasu wyprułem się z takiej ilości hajsu, że dziś mógłbym własnym odrzutowcem odwiedzać jedną z kilkunastu wysp na Oceanie Atlantyckim, jakie bez wątpienia, za te przehulakulane pieniądze bym nabył.

Po dotarciu na miejsce zastaliśmy na drzwiach informację, że klub ów przeniósł się był nieco na wschód, czyli na ulicę Jagiellońską na Pragę. Grać się chciało, więc co tu dużo myśleć, dawaj dzida na tę Pragę, niech nas pochłonie szaleństwo i mrowienie w nadgarstkach. Zaparkowałem Szerszenia elegancko przed samym wejściem i weszliśmy do środka. Tam drogę zastąpiła mi homerycznych rozmiarów, nalana na ryju, obita komiksem góra mięśni, czyli wytatuowany koks, którego przysadka mózgowa pamiętała Czarnobyl. Ów podmiot-przedmiot liryczny uruchomił mięsień odpowiadający za ruch wirowy obydwu szarych komórek, w jakie był wyposażony, i po piętnastu sekundach, jakich potrzebował na aktywację systemu i sprawdzenie, czy jeśli się odezwie to nie odetnie sobie dopływu tlenu, oświadczył, że w tych butach nie wejdę. Następnie kompletnie wyczerpany usiadł, a stery przejął jego partner-klon, który podkreślił, że w tych butach nie wejdę. Po sposobie w jaki to powiedział, odkryłem, że z nich dwóch to komiks jest tym intelektualnie bardziej rozwiniętym, bo po klonie widać było, że nie bardzo zdaje sobie sprawę co powiedział i że, gdyby musiał powtórzyć to samo zdanie, dostałby wylewu. Niemniej rzucało się w oczy, że obaj trenowali ten układ, że najpierw-jeden-potem-drugi, bo nawet nie wchodzili sobie w słowo i żaden się nie poryczał ze stresu. W końcu obaj, po zakończeniu czynności prewencyjnych na obiekcie, kontenci wielce, triumfująco potoczyli wzrokiem po zebranych, czyli po mnie, Kamilu i grupce łysych przygłupów z wzutymi przez łeb kołczanami prawilności, którzy stali przed wejściem w towarzystwie odjebanych w tipsy równie prawilnych Mariolek. Spojrzałem na komiksa pytająco, ale nie dotarło, bo chłop dwóch czynności nie był w stanie wykonywać, a właśnie mrugał. No to zapytałem wprost.
– Dlaczego w tych butach nie wejdę? Macie jakąś umowę z adidasem i chuj, ludzie w najkach to najgorzej czy o co chodzi?
Klon prawie zwymiotował, bo jak zdanie ma więcej niż sześć wyrazów, to jemu się kręci w głowie, ale komiks na niejednej bramce w życiu stał i nie dał się zbić z pantałyku:
– Bo dyskoteka jest.
Zamurowało mnie.
Rozejrzałem się po nogach obecnych kolesi. Wszyscy, jak jeden mąż, z ochroniarzami włącznie, mieli na stopach cwelki w czub pastowane, tylko szyszek tych takich dyndających brakowało. O kurwa.
– No, ale ja przyjechałem sobie w rzutki pograć – odwołałem się wprost do oferty klubu.
– Rzutki to dodatek jest – komiks nie tracił rezonu
– Do czego?! – zdębiałem podwójnie.
– Do dyskoteki.
Straciłem turgor.
– A jak obiecam, że rzucając nie będę tańczył?

Nie przeszło.