Śmietnik

Wieczór kawalerski nieco się przeciągnął więc Pioter z ekipą w końcu wymiękli od tej całej wódy, koksu, dziwek i się rozpierzchli. Wygramoliłem się ze śmietnika. Nie mam pojęcia dlaczego tam spałem, ale było w miarę ok – miękko pod głową, cicho i nawet jakieś-dziwne-coś do przykrycia. Oczywiście, wyłażąc, wywaliłem się koncertowo na ryj, więc ów broczył był umiarkowanie obficie, plamiąc poplamioną jakimś gównem bluzę. No i ruszał mi się ząb. Generalnie przedstawiałem sobą widok raczej mało estetyczny i nie miałem w planach podróży na koncert smyczkowy do Filharmonii im. Wu Lutosławskiego. Bardziej marzyłem o wannie w apartamencie na czterdziestym piętrze Mariotta, ale w głowie kołatała obawa, że mogą mnie nie wpuścić. Nie chodzi o wygląd. Ani o brak krawata. Nie wiem o co im chodzi. Mogą nie wpuścić i tyle.
Minionej chyba-nocy zeżarłem pizzę wielkości kółek w pszenicy z Roswell i poprawiłem meskaliną w jakimś popapranym stężeniu. I teraz mi odbijało. Żołądek wywijał się na drugą stronę, wywalając zawartość dowolnym otworem, bardzo ciężko się oddychało i telepało mi kredki. Najgorzej było, gdy zamykałem oczy, bo od razu wchodziłem w świat obrazów tak sugestywnych, że przejmowały rzeczywistość i odpływałem. Do tego ten ząb i skasowana japa. Czułem się jak Alice Cooper po koncercie Zappy. Jakbym zjadł gówno-czy-coś-w-tym-stylu, mój mózg nie był w stanie zaparkować przy jakiejkolwiek rampie ze śmietnikiem dla myśli, wszystko w środku było miękkie, płynne, mobilne. Czyli wszystko luźne. Luzik.
Nagle łamane na wtem, przed moim nosem, prawie mnie potrącając, elegancko zatrzymał się wydziarany łokieć, do którego przymocowane było czarne BeeMWu – szeroka listwa na alumach, w skórze, niskie profile kapcie, na oboju, szybki noc, z przodu płetwa, z tyłu łyżwa, chrom na grillu i płytka CD, obok pluszowych kostek, na lusterku. Z bolida, od strony pasażera, wyszły nogi długości przęsła kolejowego, cudne jak rabarbar, na których usadowiła się reszta, czyli cycki i chyba-usta z przodu, a olśniewająca dupa z tyłu. Całość opakowana była w sieć do połowu makreli, z mnóstwem prześwitów i woali, które oplatały brzoskwiniowe ciało. Pewnie miała być pięć minut na solarium, ale zasnęła. Tak czy siak – blond czad.
No i zamiast sobie błyszczeć na trotuarze, w oczekiwaniu na swojego Adonisa z betki, to mnie piękność zauważyła. Trochę kicha.
– Ej, sorri – zagadnęły z dziwnym akcentem usta, poruszające się kompletnie niezależnie od reszty twarzy. – Tu się płaci? – Firanki nad oczami zatrzepotały, a ręka wykonała nieokreślony gest.
Zbaraniałem, bo nigdy nie widziałem glonojada z nogami. I z cyckami. Więc, zgodnie z własnym stanem, wybałuszyłem oczy i opuściłem szczękę. Tak o pół metra.
– Ty mówisz? – wyszeptałem z niedowierzaniem, kontynuując wybałuszaniopuszczanie. Żeby nie taplać się w kwasie, próbowałem douśmiechnąć się do kompletu, ale ząb mi się ruszał, więc zamiast pogodnej akceptacji zaistniałej sytuacji, wyszło… no nie wiem, wyszło średnio. Poszła mi bańka, chyba z nosa i musiałem oprzeć się o murek, bo mi się zaczęły synapsy plątać i wkurwiały błędnik, który już i tak hulał na autopilocie. W takiej pozycji zastał mnie partner Skwarki, który opuścił był w międzyczasie swoje świecące biemdablju. Mariusz. Na pewno Mariusz.
– Co jest, kicior? – zapytał dziarsko i ze swadą. Chyba partnerkę, ale nie wiem, bo zamknąłem oczy i się popierdoliło. To znaczy urwało mi taśmę i runąłem w przepaść, czyli padłem na ryj, straciwszy przytomność. Nie jakoś bardzo, tak tylko, mały reset, bo rzeczywistości mi się ponakładały.
Doszedłem do siebie po kilku plaskaczach na otrzeźwienie, które mi troskliwy fan bawarskiej motoryzacji wymierzył. Ta jego łapa z tonę ważyła, kurwa, jakby mnie łopatą tłukł. Zamrugałem porozumiewawczo, że już jestem z powrotem, ale Mariusz uparcie strzelał mnie po dziobie z „Tyziomuśwstawaj!” na ustach. Zacharczałem znacząco, że już wszystko ok i żeby przestał mnie bić.
Przestał.
Ale zaczął szarpać. Poszarpywać. No, kurwa, co ja jestem, worek ziemniaków, do chuja?! Żałuję, że nie miałem ze sobą klucza francuskiego, bo odwinąłbym mu w sagan. W Simsach to działa. Zazwyczaj. Gdy komunikacja wokalna kuleje. W każdym razie rzęziłem „Stary, już-jestem-z-powrotem, przestań mną potrząsać!” ale bez rezultatu, bo Mariusz zapamiętale urywał mi kaptur od bluzy.
W tym momencie, z dupy, pojawili się funkcjonariusze, w sensie ludzie szeryfa i podjęli interwencję, czyli się do właściciela betki przyczepili, czemu mnie pobił. Ten zgłupiał, bo to kompletnie było bez sensu i zaczął na nich warczeć, bo tu ja, popsuty i rzężący, a tam oni, z misją ocalenia mieszkańców Gotham. Zrobiło się jeszcze bardziej bez sensu, gdy na to wszystko zareagowały cycki z przymocowanymi ustami i wjechały w ten cały chaos z wysokimi tonami. Było coś o „psiarni”, „kurwach” i głównie o matkach służb prewencyjnych. Akcja z niczego, kompletnie z niczego! Próbowałem zainterweniować, by jakoś Mańka wytłumaczyć, ale kompletnie nie panowałem nad sobą i zamiast tego chyba się zeszczałem. Lekki kwas.
Słabo to wszystko wyglądało, bo każdy był z innej bajki – glonojad darł mordę, Mariusz sapał i usiłował nie eksplodować, ja nie ogarniałem dystrybucji płynów, a stróże prawa chcieli koniecznie kogoś postrzelić. Przypadkowo. W plecy. W trakcie ucieczki.
Jednym słowem – Bagdad.
W końcu przyjechała jakaś jednostka specjalna i nas wszystkich zaczęła zapakowywać w cholerę do kolejnych aut. Mariusza w kajdankach do dużego, mnie w kołnierzu do małego-długiego, jazgoczącego glonojada do trumny, a funkcjonariuszy, którym udało się rozpracować sprawę brutalneg-pobicia-z-rozbojem-i-handlem-narządami do osobnego, podobnego do papamobila. I dawaj, cały ten majdan transferować na dołek. Dziesiąta w dzień a tu taka jatka! Masakra.
Podróż w białym karawanie trwała jakieś dziesięć lat, w trakcie których uroczy rzeźnik w czerwonym polarze próbował manualnie poukładać moje organy w kolejności nielosowej, po czym wraził w moje ramię odpowiednią igłę i rozpoczął smarowanie układu. Opowiedziałem mu historię takiej Marty, która „wianek to do ślubu” a potem męża HIVem zaraziła, ale może to nie ja jemu opowiedziałem, tylko on, i nie mi, tylko kierowcy, wszystkojedno, bo już byliśmy na miejscu i przejęły mnie białe dziwaki w chodakach, z podkrążonymi oczami i oddechem o smaku popielniczki. W tym czasie układ wypełnił był się zawartością kroplówki, bo grzecznie się ukłonił, mruknął „Mnie tu, kurwa, nie ma” i elegancko odmaszerował ku fioletowym zakończeniom powiek.
***
Obudziłem się na jakimś łóżku w łączniku ostrego dyżuru szpitala MSWiA, z syczącym sąsiadem i poczuciem, że trochę jednak nawywijałem. I teraz to trzeba jakoś, nie wiem, odkręcić…