Mój świat to podróż katamaranem przez rafę koralową – widoki wprawdzie olśniewające, bo słońce, delfiny, jednorożce, tęcza, ale ciągle coś chrobocze o podwozie, bowiem z interakcji społecznych to ja umiem bonżur w sklepie powiedzieć wychodząc, czyli niby pogadasz ale raczej chujatam, nie doleci, w nie te dziurkie wpadnie i zanim się zorientuję, to nagle ktoś mną rzuca jak workiem ziemniaków o ziemię, co w trybie pilnym prowadzi do konkluzji, że trzeba przejść w tryb manualny i jakoś się wytegotać z opresji, czyli nakurwiam kogoś cegłą przez łeb w trakcie napadu na kiosk. Bo mi się do tego kiosku już cztery razy wbijali z buta, nie wiem co on w sobie ma, zwykły kiosk, znicze można kupić i wódę. No a ponieważ lubię panią Kazię, która tam pracuje, no to batman mode on i rafa chrobocze, ale chyba mnie poniosło, bo typa cegłą jebnąłem i coś mu się w barku przestawiło, bo w emocjach to człowiek z precyzją średnio i zamiast w ten pusty sagan, to go w szyję lunąłem. Policjantom tłumaczyłem wprawdzie, że zamaskowany kolo szabrował obiekt, ale mi wyjaśnili, że po epoce koronawirusa przepis jest taki, że dostawca gazet, ibupromów i szamponów musi w masce pracować i nie ma co go tak cegłą od razu. A siara tym większa, że gość ów prywatnie synem pani Kazi jest i teraz nie wiadomo, czy sam nie będę tych jego gazet dowoził, bo chłopina na obdukcję pojechał, słabo to psiakrew wygląda, bo ten bark i jeszcze bębenek mu się zepsuł w trakcie kombinacji na dół-dół-cegła-góra.
Wnioski z całego zdarzenia mam takie, że muszę skupić się na jasnych komunikatach i czytaniu ze zrozumieniem, bo nie może być tak, że co któreś wyjście z domu wracam z cudzym dzieckiem, torbą dragów albo tatuażem.
***
Zajarałem sobie dżointa i zamaskowawszy oblicze ruszyłem świat ponapędzać, albowiem onegdaj uległem incepcji, że kula ziemska porusza się tylko dlatego, że ja po niej chodzę. W sensie, że ja stoję w miejscu, a ona się kręci, no ale żeby nie zahamowała i żebyśmy wszyscy się na kupę do Australii nie spierdolili, to ja muszę chodzić. Coś jak chomik w tym swoim kołowrotku. Wyszedłem zatem pokręcić globusem i zaczerpnąć siępowietrzem, gdy znikąd zupełnie wychylił się był jakiś podmiot, któren z twarzy niemiejscowy, bowiem wzrok miał na wpół oszalały, ruchy niezborne a trajektorię losową. Wgapiał się jednocześnie w ekranik telefonu i wykonywał, wzorem konika szachowego, dwa kroki w przód i krok dostawny w bok, następnie rwał włosy z głowy i zasępion wracał do punktu wyjścia. Czyli chwilę kalibrował kompas i powtarzał swoją opętaną sekwencję. Przy którejś próbie wektory nam się zbiegli, co u przybysza wywołało euforię, bowiem pojawiła się w nim nadzieja, że spotkany autochton – czyli ja – będzie jego kagankiem niczym Wergiliusz dla Dantego. Rzecz w tym, że byłem usmażony jak nieboskie stworzenie, więc z tymi wektorami to różnie mogło być. Postanowiłem jednakże pomóc mu za wszelką cenę i skupiłem się z całej siły, żeby przeczytać ze zrozumieniem i udzielić jasnej, konkretnej odpowiedzi. Dawaj, jedziemy z koksem.
– Przepraszam, czy pan się może orientuje? – przybysz miał maniery Edwarda, księcia Kentu – Czy jeśli pójdą tą ulicą to tam będzie cmentarz powązkowski?
Uffff, pikuś, dam radę.
– Cmentarz powązkowski tam będzie – odparłem pewnie – nawet jak pan tą ulicą nie pójdzie.