Krzywa podłoga

Wylądowałem na urodzinach Małgosi w lokalu na literę S, mekce warszawskich yuppie, hippie, i w ogóle –pie. Wylądowałem z tablicą Mendelejewa w żyłach, świętując przy okazji swój jakiś sukces, bez planu na najbliższe dziesięć minut. Tłum trzymał mnie w pionie, a ja, wykorzystując jego ruchy rzęskowe, przedzierałem się ku oświetlonemu centrum knajpy, przystrojonemu pogodną oberżystką pełną niepokojących tatuaży. Zająwszy upragnioną pozycję przy barze, rozpocząłem dość komiczne próby uchwycenia ostrości, bo podłoga zdawała się falować, a stołek, jeśli to był stołek, pływać. W zasadzie moje heroiczne wysiłki musiały z boku wyglądać dość komicznie. Nieprzywykły do „stanu bajkowego”, w jakim się znajdowałem, co chwila usiłowałem zająć pozycję bardziej strategiczną niż poprzednia i, w konsekwencji, albo syczałem uderzając się w piszczel, albo syczałem, bo nie trafiałem w podłoże wystarczająco stabilne. Taki trochę taniec, bo synchronizowałem tupanie z bitem.

Ni stąd, ni zowąd moje popisy koordynacji przerwała dziewczyna w ogromnych, kocich okularach, wystylizowana na hipsterską Avę Gardner – fale włosów, buty, kolczyki, sukienka, nawet jaskrawożółta szalikochusta bezwładnie zwisająca z wiotkich ramion, nie miały w sobie nic z przypadkowości. Kapała złotem i ekskluzywnością, gdybym miał kluczyki do porsze to bym nimi w nią chyba rzucił, zawinąwszy uprzednio w bilet lotniczy z Frankfurtu na jakieś antypody, i tam się oświadczył klęcząc na skorupie jakiegoś wymierającego przedstawiciela miejscowej fauny. Ona nie szła, ona stąpała, a tłum się rozstępował na wpół oniemiałyżesz. No i do tego wianuszek fanów, miotający przeciągłe spojrzenia, których Piękna Ava zdawała się nie zauważać. Trochę dlatego, że wyciskała życie z zakochanego w niej pieska preriowego, który imponował posturą i przymocowaną doń muskulaturą, ale dla niej był przystankiem, a trochę dlatego, że kalibrowała ostrość na kogoś, kto pozamiata, wjeżdżając na strusiu czy umyślne go wniesą lektyką albo nie wiem, kurwa, sułtanem będzie. Wiedzę powyższą nabyłem przypadkiem, bowiem parę chwil wcześniej pomyliłem płeć i kibel i mimowolnie usłyszałem jej rozmowę z równie zwiewną koleżanką Aśką, głupią jak but czcicielką estetyki tureckich chirurgów.

No ale, wracając do brzegu – ja kolebotałem się przy barze, a Ava mnie zaszczyciła, bo akurat trajektorie się skrzyżowały.
– Przepraszam, jesteś-znajomym-Małgo-skąd-się-znacie-ja-też-skończyłam-TEN-kierunek, jesteś tu sam? – głos miała wystudiowanie aksamitny. Ekstraklasa.
– Proszę – odparłem rzeczowo. – Tu? Sam – dokończyłem po chwili, bo musiałem najpierw opanować sprężyny. W kolanach.
– Strasznie głośno, prawda? – kontynuowała nie patrząc na mnie, tylko obdarzając życzliwym spojrzeniem zebranych gapiów. Trochę, kurwa, jak papież.
Przyjrzałem się jej dokładnie. No, piękna. Łeb urywa, że taka piękna. Serio piękna. Zanikanie będzie mnie bolało.
– A widziałaś kiedyś oposa, tak na żywo, jak mnie teraz? – podjąłem tedy interesujący mnie wątek, bo akurat wczoraj zasypiałem z Czubówną wyjaśniającą zwyczaje dydelfowatych.
– … nie słyszę. Czy co widziałam?
– Mam patyczaka w domu. Nawet fajny, tylko na zielonym słabo widać – czułem, że z i owadami ją pozamiatam.
– Naprawdę nie słyszę. O czym ty mówisz? – Tym razem oderwała wzrok od tłumu i spojrzała na mnie, mrużąc oczy.
– Zwierzęta. Ciekawe są. Zwyczaje mają. – wyemitowałem syntetycznie, bo zacząłem mieć wrażenie, że się agenda rozjeżdża. Może tu trzeba inaczej, subtelniej, delikatnie?
Pociągnąłem tęgi łyk piwa.
– Wbiłaś kiedyś komuś nóż do obierania warzyw w oko? – zapytałem finezyjnie, czerpiąc z kryminalnych podkastów co nimi, na zmianę z Czubówną, zasypiam i potem się boję gościa z miotłą na parkingu.
– Co…?! – Jej brwi w ekspresowym tempie znalazły się na środku czoła.
– No taki do marchewki taki.
– Słucham?! – Jej głos podskoczył o oktawę.
– Widelec chociaż?
Wytrzeszczone oczy Avy zdawały się wypełniać całą jej twarz. Zaczęła przypominać leniwca z Epoki Lodowcowej.
– Widzę, że nie bardzo. Szkoda… – Uśmiechnąłem się krzywo. – Często pijesz deszczówkę? – płynnie zmieniłem temat. Eko jest trendy.
– Nie, nigdy chyba nie piłam… – odparła niepewnie.
– To ważne jest – przerwałem. – wiesz, woda, życie, cykl, hemoglobina, taka sytuacja. Coś nie klei się nam ta rozmowa, w sumie to się nawet nie dziwię, widocznie nie zasypiasz przy Czubównie.
– Słuchaj. – Brwi ślicznotki wróciły na miejsce – Ja w ogóle nie rozumiem, o czym gadamy, jakiś urwany z choinki jesteś, co nie?
– Co za różnica? Przecież równie dobrze mogę być bratem premiera Ugandy. Bliźniakiem.
– Co?
– No takim podobnym. Mama przy porodzie też była zaskoczona, że nas dwóch jest.
– Nie nadążam za Tobą. – Zmarszczyła czoło.
– To grawitacja. – Podniosłem butelkę z piwem. – Za ciężkie buty, nie te drzwi, pomyliłem po prostu ten kibel, no i nie ten facet. Ale luz, skąd mogłaś wiedzieć?
Cisza.
– Myślisz, że jestem… – podjęła po chwili.
– … kaczuszką? – wtrąciłem, patrząc na tłum. – Nie, za mało żółtego. Byłaś kiedyś w Malborku?
Parsknęła śmiechem.
– Dlaczego kaczuszką? – zapytała chichocząc.
– O Malbork nie pytasz?
– Ale dlaczego kaczuszką?
– Bo to zamek krzyżacki, kawał historii, czasem warto zobaczyć na własne oczy.
Ramiona Avy opadły.
– Zgubiłam się – westchnęła.
– Wiem. Już wtedy, w tym kiblu, a potem znowu, gdy do mnie podeszłaś.
– Nie, nie – przerwała mi. – Teraz się zgubiłam.
– To postój zrób i pobądź sama. Pomaga.
– Ale przecież dopiero… – Zawahała się.
– Ja też. I jakoś mi to nie przeszkadza.
– Co ci nie przeszkadza?
– Że masz wytatuowaną kozę.
– Jaką kozę?! – Wybałuszyła na mnie oczy. – Nie mam żadnego tatuaża!
– Tatuażu – poprawiłem. – Dopełniacz.
– No to nie mam żadnego tatuażu z kozą!
– Może jest w kształcie dworca w Wałczu, skąd mam wiedzieć?
– Za kogo ty mnie masz?! – zapytała ostro. Ten Wałcz ją chyba zagotował.
– Za elficką boginię płodności – odpowiedziałem, zgodnie z prawdą.
– Czyli…?
– Czyli nie istniejesz. Na razie.
W tył zwrot.
Reszta wieczoru z Czubówną.