Moje skrawki

Na żywca, z ręki, z kawą, między jednym spotkaniem a drugim, trochę na kolanie a trochę na drzwiach. Ciekawe, że pisanie zajmuje tyle samo czasu ile późniejsze spotkania, ustalenia, korekty, etc. Czyli każda treść obudowana jest wianuszkiem rytualnego pieprzenia.Kilka dni temu zapukał spocony sąsiad. W porządku gość, tyle, że taki odrobinę oderwany, sylabizuje część zgłosek, pozostałe zjada, więc na komunikatach trzeba się na poważnie skupić. Potem okazuje się, że wydmuchiwał nos albo kichał, a ja coś na to odpowiadałem, będąc przekonany, że gadamy. No w każdym razie zapukał. Otworzyłem drzwi w samych gaciach (to nie ma wpływu na ogólne brzmienie historii, ale zauważyłem, że dosyć często w moich opowieściach przewija się podmiot liryczny w gacie odziany, ciekawe co na to Zygmunt?) i spojrzałem pytająco z sympatią.
-Słyszał pan huk? – zapytał.
– Jaki huk? – odpytałem.
– No huk, gruchnęło jak nie wiem, łomot taki.- kontynuował z przejęciem.
– Ale że jaki łomot, huk w sensie? – inteligentnie próbowałem ustalić fakty.
– No huk był, że głowa mała. Tydzień temu gdzieś.
– Ale jak tydzień temu? – dociekałem, bo coś mi się fakty zaczęły rozjeżdżać.
– No tydzień temu pieprznęło – powtórzył.
– Nie, tydzień temu nie słyszałem, nie było mnie, w weWłoszech byłem.
– No właśnie, bo ja w Hiszpanii.

Aha.

Parę dni później grzeję sobie do kościoła, tym razem „na wyjeździe”, na wsi, tuż za miastem, 15 km raptem. Pierwszy sygnał, że lokalna społeczność żyje w innym wymiarze czasoprzestrzennym, to ławki. Bo na tychże przyklejone plakietki z imieniem i nazwiskiem osoby, która wykupiła rezerwację na dane miejsce. I nie ma możliwości rzeczonego miejsca zająć, bo sąsiadka obok szturcha nieprzychylnie i wygania. Na stwierdzenie, że „przecież tu nikt nie siedzi” padła burkliwa odpowiedź, że „ona (sąsiadka w sensie) już była na rano, ale to jej miejsce i jak nie wykupiłem to do widzenia”. Dobra, co ja się będę z koniem kopał, i tak stanowczo obniżam średnią wieku w tym kościele a na plecach czuję wypaloną dziurę od przyprószonych mocherem spojrzeń. Msza to już osobna sprawa, każdy ma prawo przeżywać swoje doświadczenia duchowe na swój sposób. O możliwościach wokalnych „grupy plakietkowej” można byłoby stworzyć osobny elaborat, w każdym razie żadna z wokalistek nie miała głosu Violetty Villas, choć wizualnie podobieństwo niektórych pań do słynnej diwy było uderzające. Jednak to, co najciekawsze, nastąpiło po mszy. Otóż, po tradycyjnym błogosławieństwie na koniec, wszyscy zebrani jęli śpiewać pieśń ku chwale Boga, rozpoczynając kolejne zwrotki od słów „dociebiesie”. Pierwsza, druga, ósma zwrotka, dziesiąta. Wszyscy stoją, nikt nie wychodzi, dobre dziesięć minut po mszy a tu kolejne „dociebiesie”. I nagle mnie tknęło. Grupa „plakietkowiczek” szyje na bieżąco!! To znaczy jedna babka wymyśla zwrotkę, której nikt nie zna, dojeżdżają do refrenu, cały kościół grzmi, wydaje się, że już koniec, ale wtedy wskakuje następna śpiewaczka, chyba nie chcąc pozostać w tyle na drodze do zbawienia i wymyśla kolejną zwrotkę. Aż usiadłem! Co więcej, babcia powiedziała, że tydzień później wszystkie śpiewają komplet zwrotek z zeszłego tygodnia! Tych wymyślonych. Wszystkie! No jaki folklor!

Teraz przystanek. Babcia i dziadzio, oboje pokurczeni, oboje po stosześćdziesiąt lat, śniegu wokół po pas, stanęli raźnie sobie potupując, w tym swoim zwolnionym tempie, czekając na autobus. Na przystanku było parę osób. Nagle znikąd wychynęło dwóch łysych dresów, takie świstaki trochę, strzykający śliną i tak śmiesznie kręcący dupkami, podczas cyklicznie ponawianych prób uzyskania efektu groźnego chodu. Trajektorię ich trasy przecinali babcia z dziadziem, więc konfrontacja, jakkolwiek przypadkowa, była nieunikniona. Jeden z dresów, mijając staruszków, zamachnął się na babcię i huknął „Dawaj portfel!” i zarechotał, wyraźnie uradowany jakością dowcipu, jaki mu się udało ad hoc wymyślić. A babcia, jakby przygotowana, tak bez zastanowienia, od razu, z marszu, odpaliła „ A przyjebać ci?”. Dres zdębiał, a cały przystanek umarł ze śmiechu. Uśmiał się nawet towarzysz dowcipnisia. Poleźli dalej, bo chłop na przystanku był spalony. Tymczasem rezolutna babinka, rocznik 1905, odwróciła się do dziadziusia, rocznik 1850, i zapytała:
– Gutek, a ty czemu nic nie powiedziałeś?
– Bo ja mam śliskie buty.