Winda na Andersa ma 300 lat, budował ją własnoręcznie Sobieski jak wracał spod Wiednia, takie miał hobby, robił windy na Andersa, no i co zrobisz? Nic nie zrobisz. Generalnie winda jest stara jak przepis na makowiec, kursuje według sobie znanego rozkładu: naciskasz-trzecie-a-wiezie-chuj-wie-po-co-na-siódme i musi być wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO, bo tylko to tłumaczy decyzję administracji o jej ciągłym konserwowaniu, zamiast uciąć to barachło w pizdu i wstawić coś, co działa. Jak na zabytek, traktowana jest ciut po macoszemu, bo psy tam szczają łamane na srają, a inny inwentarz się na nich wzoruje – babę z szóstego podejrzewałem o posiadanie makaka, dopóki makak nie poszedł do szkoły i nie okazał się córką chyba.
Na ogół poginam na górę na piechotę, bo doznania po wejściu do windy blokują receptory węchowe na dwa tygodnie, komórki nerwowe obumierają, cera staje ziemista i odczuwa się pociąg do jaboli i awantur czy coś. Tym razem jednak miałem na ramieniu torbę z Ikei napakowaną po sufit, a w rękach mały mebel, więc transfer na siódme z buta to raczej nie bardzo. No dobra, niech będzie winda.
Przywołałem, otworzyłem drzwi zewnętrzne, otworzyłem wewnętrzne i, oczywiście, w środku naszczane a w rogu kupa. Nie to, że jestem jakimś znawcą kup czy coś, ale ta nie wyglądała mi na psią. Ręce opadły, no bo kurwa gdzie ja żyję, że w windzie kursuje obszczane gówno, no ale trudno decyzja zapadła, chuj tam, jadę tą windą, te parę pięter wytrzymam. Głęboki wdech, zatkany nos i wbiłem do środka. Na autopilocie uruchomiłem to dziadostwo szarpiąc się z drzwiami, bo za nic nie chciałem postawić swojej ikeówki i mebla na podłodze i ruszyłem, w tempie ślimaka po lobotomii, na górę. Po ujechaniu jednego piętra ta kurwa się zacięła! Normalnie się zacięła! Stałem w rogu objuczony jak wół, nie oddychając, a ten jebany elewator się zaciął, po prostu się zaciął, skazując mnie na towarzystwo gówna!
Wybuchłem. To bardzo eufemistyczne określenie tąpnięcia, do którego doszło w gównianym pudełku metr-na-metr. Pasja, z jaką nadusiłem przycisk alarmu, starczyłaby do zasilenia instalacji świątecznej sołtysa Bodzentyna, niestety, rzeczony nadawał się do dupy. Przycisk w sensie. Towarzyszący waleniu weń krzyk zarejestrowały sensory NASA w Waszyngtonie, przekazały informację do swojej ukrytej komórki w budynku na Andersa, co zaowocowało podjęciem interwencji przez dozorcę, który, jak na swoje stosiedemdziesiąt lat, poruszał się całkiem żwawo. Jakieś trzy godziny zajęło mu przebranie się w strój Batmana, a kolejne trzy poświęcił na dotarcie z parteru na pierwsze. Potem już z górki.
Trzy lata później pojawiła się ekipa techniczna, składająca się z dwóch artystów, którzy, kopcąc niemiłosiernie, podjęli działania zmierzające do wyjęcia śliwki z kompotu. Jeszcze nigdy nie byłem tak wdzięczny komuś za to, że jara 60 fajek na godzinę i wypełnia dymem pomieszczenie w którym się znajduję. Być może temu zawdzięczam jako-taką przytomność i kontakt z rzeczywistością – kto nie przesiedział kilkudziesięciu minut w towarzystwie kupy, ten nic nie wie o cierpieniu i migotaniu przedsionka. Gdybym miał cyjanek, to bym połknął.
W końcu macherzy od wind spięli jakieś przewody, coś zgrzytnęło-zamrugało-zasyczało, plastik zaskwierczał i pudełko wolniutko wciągnęło mnie pół piętra na górę, ku zakopconym oswobodzicielom. Ci otworzyli drzwi i ich zamurowało. Gapiliśmy się na siebie dłuższą chwilę we czwórkę – oni, ja i kupa – i jakoś się rozmowa nie kleiła. Dopiero po parunastu sekundach, jeden, ten grubszy, z wymemłanym kiepikiem, wymamrotał: „No nie mogłeś się pan jeszcze chwilę powstrzymać?”