Król życia

Kasia zostawiła mi dom do popilnowania. To znaczy – nie zapytała mnie o zdanie, tylko przekazała przez umyślnego klucz i wysłała dość lakonicznego esemesa, żebym popilnował jej wielkiej chałupy, kwiatki, sratki, królik, orzechowiec, i jakieś tam tym podobne pierdy. Wiadomość dotarła do mnie, wraz z posłańcem, w czasie, gdy usilnie usiłowałem odgadnąć który to pion a który poziom, mając trzewia zajęte przetwarzaniem dość sporej dawki thc, którym naszpikowane były wypieki znajomych, u których zabawiłem dzień wcześniej. A może dwa dni? Nie wiem, czas mi się lekko wygiął, więc miałem trochę w dupie czyjeś domy, niezależnie od stopnia, w jakim rzeczona dawczyni klucza wpływała na moje życie uczuciowe. Skoro zatem podszedłem do zagadnienia dość lekko, to ów dom nie spędzał mi snu z powiek, więcej nawet, kompletnie o nim zapomniałem. Ot, kolejny kluczyk na sznurku, nie ma się czym przejmować. Ponieważ okres był mało sprzyjający, długi weekend i pogoda dalece odbiegająca od optymalnej, więc miałem kilka ważniejszych spraw na głowie niż kontrolowanie szybkości opadającego kurzu w cudzym lokum, ze szczególnym uwzględnieniem kwiatków-bratków, zwierząt, pcheł i nawodnienia jakiejś, kurwa, ścieżki wokół altanki.
Nazajutrz po wytrzeźwieniu i dojściu do siebie – równie dobrze to mogło być nazapojutrz lub nazapopojutrz – mój telefon obwieścił radośnie, że właścicielka chatki z piernika, o powierzchni małego lotniska pod Frankfurtem, niepokoi się lekko o zawartość merytoryczną jej posiadłości. O zawartości merytorycznej za chwilę. Odpisałem na autopilocie, że „Wszystko ok. Wprawdzie wybiło szambo z ubikacji, ale dużych szkód nie ma, szybko zamarzło, bo po wybuchu gazu wyleciały drzwi od lodówki. Pożar po eksplozji osmolił sufity, ale nie wygląda to najgorzej, dzięki temu karaluchów nie widać tak bardzo. Pralka zalewa parter, ale sytuacja opanowana, podstawiłem miednicę i grzyb nawet ładnie się komponuje z graffiti, które zostawili bezdomni. Zresztą – nie wyrzucam ich, bo i tak Cię nie ma, a oni obiecali, że palenisko ze środka sypialni usuną przed Twoim powrotem. Dałem im Twoje pidżamy, bo w nocy jednak trochę wieje. Jedyny problem to to, że klucz w drzwiach ciężko chodzi. Reszta jest ok. B.”, co miało oznaczać, ni mniej ni więcej, że wszystko gra, nigdy nie było lepiej, dom lśni, piszczy i buczy, że zawartość merytoryczna nakarmiona, a złodzieje się nie włamali. Zresztą – kto mnie zna ten wie, co znaczy to co znaczy. Czyli wszystko hula koncertowo i nie ma się czym martwić.
Nieco później, wiedziony poczuciem obowiązku, który tkwił w mojej psychice jak drzazga w fiucie, udałem się na oficjalną kontrolę kasowej posiadłości. Poodłączałem alarmy, odmroziłem zamki, wylogowałem czujki, zabezpieczyłem bramę – krótko mówiąc otworzyłem ten pojebany zamek z fosą i rozpocząłem rutynowy przegląd domu.
Wszystko wyglądało dobrze, aż do dramatycznej chwili, w której zawitałem do sypialni, mieszczącej się na pierwszym piętrze posesji. Wtedy to stanąłem oko w oko z …królikiem miniaturką. Baraszkującym na łóżku. Mieszczącym się na zawrotnej wysokości piętnastu centymetrów nad ziemią. Obaj zamarliśmy patrząc na siebie – ja zdziwiony, a królik w jakimś-kurwa-szoku. „Spokojnie”  pomyślałem i przestąpiłem próg sypialni, a „cholernie daleko od spokojnie”  pomyślał królik i dał gigantycznego susa na koniec łóżka. Źle coś jednak obliczył ten swój skok, bo nie trafił w koniec łóżka, tylko kawałek poza nie i runął w dół. Z piętnastu centymetrów. Leciał i leciał. Gdy dotknął ziemi padł jak nieżywy, tylko łapki wyciągnął, tak jakoś sztywno i dramatycznie. Z piętnastu centymetrów!! Podszedłem do niego i powiedziałem, żeby się nie wygłupiał, bo przyszedłem tylko na chwilę sprawdzić stan posiadłości, dać mu jeść, ogarnąć kuwetę-czy-co-on-tam-ma i już mnie nie ma. Bez rezultatu – leżał bez ruchu, zęby wyszczerzone, jak to królik i sztywne łapki. Trupek. Truchło w sensie.
Zabiłem idiotę. Wszedłem do pokoju i zabiłem swoim widokiem królika! No kurwa mać, nie wierzę!! Pochyliłem się nad małym ciałkiem, ciągle ciepłe, może nie wszystko stracone, tylko co teraz?! Jest jakiś ostry dyżur dla pierdolniętych królików miniaturek, czy normalny weterynarz, czy sztuczne oddychanie, czy defibrylator, czy pacnąć go w papę na otrzeźwienie, no, kurwa, nie wiem co mam robić, a futrzak leży i nie wiadomo co z nim.
W panice złapałem za telefon, wyszukałem jakiegoś weta i „kłódkę na bęben, hajs w kopertę, gablotę pędem i pognałem na komendę”, czyli na ostry króliczy dyżur. W czasie podróży, w trakcie której osiem razy omal nie zginąłem, bo waliłem na czerwonym z klaksonem pod dłonią,  wyświetliły mi się w głowie wszystkie możliwe działania, jakie ewentualnie mógłbym podjąć, by wybrnąć z całej sytuacji. Bo że wszedłem i zabiłem wzrokiem tego małego skurwiela to nikt by mi nie uwierzył. Doszedłem do wniosku, że w najgorszym razie wezmę truchło, na wzór, do jakiegoś zoologicznego, dobiorę możliwie podobnego i podstawię sobowtóra. Miałem tylko nadzieję, że oryginał nie znał jakichś magicznych sztuczek typu salto w tył czy coś, bo wtedy wpadka murowana, a ja nie mam szans na jakiekolwiek życzliwe spojrzenie właścicielki królika-samobójcy. Pomyślałem pocieszająco, że na szczęście za skoczny to on nie był, więc jest szansa, w razie gdyby co.
Na oddziale Intensywnej Interwencji Dla Królików Miniaturek zrobiłem aferę, jakby chodziło o zabójstwo Kennedy’ego, biegałem w kółko od recepcji do poczekalni, aż wreszcie usłyszałem zbawienne „Następny!” i wparowałem do gabinetu fachowca od króliczych samobójstw.
Po wejściu, wet wziął futerko w ręce, chwilę pouciskał, pogniótł i pomemłał, następnie założył na pyszczek zwierzęcia taką śmieszną maseczkę podłączoną do mikroaparaturki z jakimś wziewnym specyfikiem i, po chwili, mały był …jak nowy! Myślałem, że go uduszę na miejscu. Wecio wyjaśnił mi, że te króliki mają bardzo słabe serce i, przy okazji jakichkolwiek nagłych wydarzeń, często dostają zapaści i nakrywają się nogami. W sensie, że śmierć kliniczna. Przez tego małego posrańca omal sam nie wylądowałem na OIOM-ie.
Pożar ugaszony, spocznij, wolno palić.