To nie ja

Wyszedłem z pracy, jak zwykle, nos pierwszy, potem reszta, trochę skrzypiąc – to normalne przy niedoborze snu – i podreptałem na przystanek, ten mój, nieopodal, on się chyba nawet nazywa Nieopodal, ale głowy nie dam, tak czy siak jest mój i niedaleko jest, więc nazwa pasuje. A na nim młody jegomość, gabarytów rozległych w każdym elemencie – miałem wrażenie, że każda jego część ma osobny kod pocztowy – przyozdobionych tam i ówdzie zamaszystym tatuażem lub charakterystycznym logo z trzema paskami i/lub łyżwą, o twarzy, jeśli to twarz była, nieskalanej jakąkolwiek próbą logicznego uzasadnienia „kim jestem w tym koktailu wirujących atomów”, oraz świstającej emisji wokalu, składającej się li tylko z monosylab lub przerywników typu „yyyyyy kurwa” albo „jebać yyyyy”. Podmiot ów wyposażony był w ogromny kark, na którym spoczywała nieforemna głowa – ni to owal ni kwadrat – i na którym to mieścił się złoty łańcuch, taki do wiązania okrętów w Gdyni, przez co dwumetrowa sylwetka pochylała się do nieco przodu, tworząc kształt zgarbionej góry lodowej. Kończyny rzeczonej nie posiadały kolan i łokci, zatem nie zginały się w żadnym miejscu, zapewne z powodu nadmiaru masy mięśniowej, ale kto go tam wie, może genetyczny eksperyment w rozmiarze XXL nie przewidywał zawiasów. Tak sobie myślę, że gdybym mu wetknął znienacka pod pachy dwa telewizory Rubin, popularne za czasów mojej babci, takie ze stabilizatorem wielkości małego bloku, to by nie zauważył.

Jednym słowem – raczej nie absolwent studiów doktoranckich na neurokognitywistyce, a bardziej wydziarany blokers z epoki rajchu, po wyroku, strzykający przez zęby, w bluzie dresowej. Śliskiej takiej.

Na przystanku pusto, tylko monstrum i ja. Właśnie podszedłem, zarejestrowałem dresową górę lodową i wróciłem do Teda Chianga, wygodnie się na przystanku umościwszy.

Od tego momentu wypadki zaczęły toczyć się w tempie i szybkim i zaskakującym. Góra w dresie chwilę się na mnie pogapiła, coś tam sobie przeanalizowała, warknęła złowrogo, następnie nadała ciału wektor kolizyjny i ruszyła ku mnie. Z jakimś zamiarem. Jakoś intuicyjnie wyczułem, że niecnym, bowiem bulgotało toto krocząc. Zdążyłem tylko zauważyć łapy – jedna wyciągnięta ku mojej szyi, druga zaś zaciśnięta w pięść, sposobiąca się do zadania ciosu, który urwał by mi głowę. Prawie mnie skurczybyk podniósł z mojej ławeczki i przybliżył swoją twarz do mojej. Tu czas zwolnił nagle, a myśli moje, gdy sobie tak beztrosko niemal-dyndałem, uniesiony przez olbrzyma, poszły w trzech kierunkach, równolegle. Pierwszy to żal, że nie mam tu teraz konia, nie jakiegoś tam kucyka czy coś, tylko poważnego konia, gniadego takiego, koń jest spoko, z koniem bym się jakoś wydostał, konie są żwawe. Drugi to przypomniało mi się świadectwo z ósmej klasy, zawsze mi się przypomina, gdy następuje zagrożenie życia lub zdrowia. Trzeci to przekonanie, że nie poddam się teraz bez walki, zaraz bydlakowi wyjadę z niemca w palnik i złamię sobie rękę, wszystko mi jedno, zdechnę tu czy nie, kolo tak czy siak zapamięta to spotkanie. Czas znowu zaczął przyśpieszać. Zacząłem się w sobie zwierać, tak skupiać ze wszystkich sił, żeby z partyzanta rzucić się z szablą na czołg, gdy zobaczyłem kątem oka, że fizis potwora wykrzywia jakiś proces. Znaczy chyba nad czymś intensywnie myślał, bo żelazny uścisk lekko zelżał, a ja niemal widziałem, jak jego obydwie synapsy przesyłają sobie wzajemnie informacje prawie dymiąc. Przyglądał mi się przy tym intensywnie jeszcze przez chwilę, ciągle dusząc, po czym zawyrokował – „To nie ty”.

I puścił.

Wszystko ze mnie zeszło, ręce mi opadły i ukucnąłem, żeby pozbierać cyfry peselu, które ze mnie spontanicznie wypadły w trakcie bombardowania Drezna. Dryblas się zreflektował i pospieszył z obszernymi wyjaśnieniami – „Sorry, kurwa, myślałem, że to ty”.

Pierwszy raz w życiu poczułem ulgę, że ja to nie ja.

Chociaż potem, jak sprawdziłem pesel, to mój. Czyli ja.