13 cali

Zobaczyłem ją pierwszy raz w szpitalu psychiatrycznym. Przykuła moją uwagę tym, że miała rozpaczliwie smutne oczy. Była bardzo piękną kobietą, wyglądała bardzo młodo, w życiu bym nie przypuszczał, na pierwszy rzut oka, że jest matką dwójki dzieci. Kompletnie nie pasowała do otoczenia w jakim się znalazła, była niemal dziwaczna na tle szaleństwa, które wyzierało z każdego kąta budynku szpitalnego. Co chwila ktoś ją zaczepiał, o coś pytał, po coś wołał, ale ona sprawiała wrażenie, jakby kompletnie nie rozumiała przyczyn, z powodu których znalazła się tu, gdzie się znalazła i, na ogół, nie reagowała na próby nawiązania z nią kontaktu. A gdy reagowała to zazwyczaj grzecznie, z lekkim zawstydzeniem, pochylając głowę, coś odmrukując i … to by było na tyle. Wycofywała się z interakcji.
Jej mąż pojawiał się w szpitalu każdego dnia, o tej samej godzinie – wychodzili razem na korytarz, siadali sobie naprzeciwko siebie i czasem gadali przyciszonym głosem albo trzymali się za ręce, patrząc sobie w oczy i milcząc kilka godzin. Lubiłem na nich patrzeć, bo wyglądali jakby się urwali z jakiejś komedii romantycznej i kompletnie nie pasowali do szpitala dla obłąkanych. Za którymś razem, podczas obchodu, udało mi się podsłuchać rozmowę pięknookiej z lekarzem prowadzącym, z której wynikało, że pacjentka jest absolutnie zdrowa, nie zdiagnozowano u niej żadnych zaburzeń, jedynie wpis do karty, który towarzyszył przyjęciu jej do szpitala, był mocno obciążający. Okazało się, że usiłowała się zabić, skacząc z dachu wieżowca, sąsiadującego z budynkiem, w którym mieszkała. W domu powiedziała, że wychodzi wyrzucić śmieci i zaraz wraca. Jakiś ogarnięty ochroniarz w porę zorientował się o co chodzi i udało mu się ją powstrzymać. Na pytanie lekarza „Dlaczego?” najpierw odpowiedziała, że nie wie, ale po dłuższej chwili dodała, że kocha być wysoko, że wielokrotnie siadała na tym dachu i chciała zobaczyć jak to jest, gdy posunie się krok dalej.
Zmroziło mnie. Znałem to. Mój Boże, jak dobrze to znałem! Takie samo pragnienie towarzyszyło mi od dzieciństwa – by, będąc wysoko, wychylić się poza środek ciężkości, niewiele, może 13 cali, zamknąć oczy i …resztę pozostawić grawitacji. Nie walczyć i nie machać rozpaczliwie rękami, tylko łagodnie, spokojnie przekroczyć granicę i TO poczuć. Zawsze, na końcu, brakowało mi odwagi, tuż-tuż przed krokiem naprzód trzeźwiałem, kontrolę przejmował instynkt samozachowawczy i przyspawowywał mnie do podłoża. Gdy patrzyłem na pięknooką, wiedziałem, że ona TAM była i udało jej się pokonać strach. Wstrząsnęło mną to bardzo i długo nie mogłem dojść do siebie.
Przez kilka kolejnych lat oglądałem niedoszłą samobójczynię w wielu reklamach telewizyjnych, wyglądała świetnie, przykuwała uwagę i miałem wrażenie, że tamto wydarzenie było tylko incydentem, który z czasem wyblakł i zatarł się w przeszłości. Jakiś czas później znowu wylądowała w szpitalu.

***

Uwielbiam łazić po okolicznych dachach. Zresztą – nie tylko po okolicznych, ale akurat te okoliczne kolekcjonuję, jak alpinista ośmiotysięczniki. Nie wiem skąd mi się to wzięło, dlaczego akurat dachy i co w tym jest takiego pociągającego, ale po prostu kocham być wysoko i to powinno wystarczyć.
Tytułem uzasadnienia. Wymyśliłem chytry sposób dostawania się na nie o dowolnej porze. Korzystając z programu graficznego, stworzyłem legitymację nieistniejącego Pionu Administracyjnego Biura Zarządu Nieruchomościami, opatrzyłem ją swoim zdjęciem z poważną miną, opisałem tytułem magister inżynier architekt krajobrazu i, jako fachowiec, zgłaszałem się do dozorcy lub do administracji budynku, z prośbą o udostępnienie mi dachu w celu dokonania pomiarów, niezbędnych do właściwego zaadaptowania miejscowego krajobrazu. Dorabiałem udostępniony klucz i, po pewnym czasie, dysponowałem całkiem pokaźnym pękiem otwieraczy bram raju. Pewnie żaden dozorca ani administrator nie domyślał się, że w zasadzie wkładali mi do ręki naładowany pistolet, bo w każdej chwili mogłem się spierdolić na łeb, razem z tą moją legitymacją i statywem do aparatu, który zazwyczaj ze sobą zabierałem, w celu uwiarygodnienia swoich plenipotencji. Statyw plus kamizelka odblaskowa działały jak „Sezamie, otwórz się”, były gwarantem skuteczności. Zawsze się udawało.

Zwiesiłem nogi z gzymsu na 15 piętrze kolejnego ośmiotysięcznika, zapaliłem sobie skręta i odleciałem. Nie wiem co jest bardziej skrzydłotwórcze – zioło czy wysokość – ale mieszanka tych dwóch składników daje niesamowity efekt, odcina grawitację i zmienia percepcję czasu, rozciągając go według jakiegoś kurewsko skomplikowanego wzoru. Założyłem sobie kaptur, bo strasznie wiało i oglądałem na ekranie laptopa jakiś dokument o kobietach w życiu Hitlera. Im dłużej tak siedziałem, tym bardziej traciłem kontakt z otoczeniem, wyciągając z mózgu kolejne śledzie, które mnie cumowały w rzeczywistości. Byłem właśnie skrzatem z garnkiem złota na końcu tęczy, kompletnie się zatraciłem w szybowaniu i beztrosko majtałem girami 80 metrów nad ziemią. W pewnym momencie zapomniałem, że na kolanach mam laptopa, wychyliłem się za bardzo i moja Toshiba zamieniła się w Zidentyfikowany Obiekt Latający, przyśpieszający jednostajnie do jakichś 250km/h. Błyskawicznie zniknęła mi z oczu, a po ośmiu sekundach usłyszałem jak wylądowała, uruchamiając jakiś alarm. Zamknąłem oczy, policzyłem szybko do dwóch milionów i pięć sekund później byłem na schodkach wiodących na dach. W sensie w drugą stronę. To te same schodki. Zgrilowany jak baquażą, z duszą na ramieniu, wyszedłem na zewnątrz i udałem się w kierunku alarmującej katastrofy. Równo ze mną, na miejsce zdarzenia, drałował okrągły ochroniarz, ubrany w gustowny uniform z tysiącem urządzeń elektronicznych przymocowanych do specjalnego pasa na tysiąc urządzeń elektronicznych mocowanych do pasa, z dedykowanymi kaburami. Do tego krótkofalówka na ramieniu. Ekstraklasa.

Nie jest dobrze, pomyślałem, gdy już dotarłem na miejsce i zobaczyłem rozmiary zniszczeń, jakich dokonał 13 calowy pocisk. Fiat Abarth, bo to on okazał się być ofiarą, wyglądał, jakby przypierdolił w tira. Dwa razy. Dachując. Lapek wbił się w niego jak piła tarczowa na styku ramy drzwi i szyby bocznej, demolując dokumentnie poszycie, słupek boczny i wywalając poduszkę. Fatalnie to wyglądało. Zrobiło mi się niedobrze. Pewnie danych z dysku nie odzyskam, pomyślałem ponuro i w tym momencie kompletnie odcięło mi zasilanie, czyli wpadłem w stupor i zacząłem kontemplować ulotność rzeczy materialnych. W jednym momencie jesteś posiadaczem jakiegoś dobra ziemskiego, a chwilę potem owo dobro jest źródłem jakiegoś piętrowego zła. Usiadłem sobie na krawężniku i, zrezygnowany, przyglądałem się skutkom Armagedonu. Cholernie chciało mi się palić.

Ochroniarz w tym czasie miotał się jak wściekły wzywając posiłki, policję, kurwa FBI, zawiadamiał prezydenta, chciał otoczyć teren, wyeliminować dzielnicę z ruchu, zabezpieczyć miejsce przestępstwa specjalną taśmą, no, jednym słowem – zwariował. Latał w te i we w te, non stop się z kimś łączył, wzywał, odbierał instrukcje, wydawał komendy, kontaktował ze statkiem-matką, syczał, bulgotał, wszystko na raz. Opanował się dopiero, gdy przyjechał radiowóz, wypełniony ludźmi szeryfa. Wypełniony to dobre określenie, bo wprawdzie było ich tylko dwóch, ale o tak pokaźnych gabarytach, że śmiało mogliby zasiedlić średniej wielkości miejscowość na lubelszczyźnie. Widok władzy jakoś mnie zmobilizował, bo sytuacja była poważna, a ja, kiwający się miarowo na chodniku, wyglądałem jak proszący-się-o-kłopoty-przygłup, a nie praworządny obywatel biorący udział w wypadku lotniczym. Zebrałem się w sobie do kupy i mentalnie przygotowałem na konsekwencje zamieniania sprzętu elektronicznego w rakietę krótkiego zasięgu.

Policjanci, po zapoznaniu się ze skutkami zajścia, przystąpili do odtwarzania przebiegu wypadku, kierując swoją uwagę na sprawcę. Czyli na mnie. Rozpocząłem, wobec tego, niezwykle kwiecistą opowieść, obfitującą w niezwykle plastyczne szczegóły, jak to przyjechałem z rozładowanym telefonem do znajomego, ale pomyliłem adres budynku i chciałem zlokalizować swoje położenie, więc uruchomiłem GPS w laptopie, ale zasięg był lichy, zatem wychyliłem się przez okno na klatce schodowej, no i nie utrzymałem w ręce swojego laptopa, ze względu na komplikacje pooperacyjne ścięgna głowy długiej prawego barku, a ten – laptop, nie bark – zamienił się w F16 i przypierdolił w auto na dole. Stróże prawa łyknęli moją historyjkę bez mrugnięcia okiem, jak dwa pelikany i sporządzili raport, z którym zapoznałem się półtora miesiąca później, podczas negocjacji kwoty odszkodowania z firmą ubezpieczeniową. Cztery dorosłe osoby – właściciel rozbitego auta z żoną, pan-ubezpieczyciel i ja – próbowały zachować powagę, czytając szczegóły notatki, jaka powstała po katastrofie, ale w końcu popatrzyliśmy wszyscy na siebie i pękliśmy. Funkcjonariusz sporządzający protokół zapisał całą moją historię dokładnie, słowo w słowo.

Zwłoki Toshiby odzyskałem tydzień później. Dysk twardy zmienił stan skupienia, stając się dyskiem sypkim. Część notatek do książki poszła się jebać.