Cukerek

– Psssst! – jakiś dźwięk mnie szturchnął akurat w momencie, jak Jan Suzin karmił mną krokodyle. Taki sen w sensie. Dźwięk wydobywał się z kolesia o aparycji znanego-redemptorysty-z-Torunia – wszystko w nim było jakieś takie obłe i przyłysiałe.
– Psssst-psssst! – do psykania koleś dorzucił dziuganie palcem. – Masz pan cukerka miętowego?
– Czy co czy mam? – wymamrotałem, no bo te krokodyle jeszcze i Suzin, a tu jakieś szturchanie mnie w pociągu, jak dopiero co komara złapałem.
– Miętusa. Masz pan miętusa? – przyłysiały przestał mnie dziugać i zbliżył do mnie twarz. – No, cukerka takiego – dowyjaśnił konkretnie.
Moment. Kurwa. Powoli się wygrzebywałem z krokodylich pysków. Kątem oka zobaczyłem mokry ślad na szybie i nieruchomy krajobraz za nim. Czyli stoimy. Ślad mój, bo znam siebie – jak przytnę komara to dość płynnie przechodzę w glonojada i emituję ślinę trochę bez kontroli.
– Skąd po co cukerka? – podjąłem jednak wątek i w międzyczasie pozbywałem się resztek snu spod powiek.
– Potrzebny jest. Potrzebny bardzo.
– Cukerek?
– No jakaś kobita rodzi, tam o – redemptorek wskazał kciukiem za siebie.
– Cukerka rodzi? – błyskotliwie połączyłem fakty, bo jakoś nie za bardzo mi się spinało wszystko w jakikolwiek kształt, ciągle bliżej było mi do krokodyli Suzina niż do porodu. A już poród cukerka – no to trochę jednak za dużo na pierwszy strzał.
– No coś pan? – zdębiał przyłysiały. – Jak cukerka rodzi?! Normalnie rodzi, w przedziale.
– No a cukerek? – trzymałem się wątku, bo dałbym sobie głowę uciąć, że było coś o cukerku i porodzie. Miętowym takim.
– No masz pan tego cukerka? Bo widziałem, żeś pan wcześniej odpieczętowywał miętusa.
Faktycznie odpieczętowywałem.
– No mam niby – odparłem zdezorientowany – Tylko, że…
– Dawaj pan! – zakomenderował władczo mój łysawy współpasażer – Nie ma czasu!
O cholera. Nie było czasu. Poddaję się. Dałem mu tego jebanego cukerka.
Chwycił-wyrwał mi pudełeczko niemal w locie, coś mruknął i w trybie pilnym zniknął za drzwiami przedziału. Przemknęło mi przez głowę, że może to się nie dzieje, że to tylko sen-w-śnie, incepcja taka, ale jako, że Suzina z krokodylami w pobliżu nie stwierdziłem i od niezamkniętych drzwi ciągnęło całkiem namacalnie, to szybko skonstatowałem, że jednak sen-wręcz-przeciwnie. Na wszelki wypadek wyjąłem przenośne kowadło z plecaka, upuściłem je sobie na stopę i nabrałem pewności. Real, bez dwóch zdań.
Wytarabaniłem się z przedziału i ruszyłem w ślad z łysawym redemptorkiem. Nie chodziło bynajmniej o zwrot cukerka, bardziej zależało mi na znalezieniu związku między miętówką a wiciem potomka.
Daleko nie musiałem szukać – w następnym wagonie spory tłumek falował przed wejściem do jednego z przedziałów. W przedziale konduktorka, o wyglądzie reprezentanta Niemiec w pchnięciu kulą na igrzyska olimpijskie w Seulu ’88, usiłowała powstrzymać werbalnie poród jakiejś przeraźliwie krzyczącej niewiasty. Powtarzała pewnym głosem, że jeszcze nie czas, że spokojnie proszę czekać na pogotowie, które zaraz będzie, a w ogóle to jak ona rodziła, to było zupełnie inaczej. Przez głowę przebiegła mi sensacyjna konkluzja, że to niesamowite, że ludzie kolei obligatoryjnie rodzą swoje dzieci w pociągach, tylko że zupełnie inaczej, ale szybko zdmuchnęła ją, tą myśl w sensie, erupcja rozpaczliwych wrzasków wijącej potomka. Ponieważ na skutek krytycznej ilość decybeli odpadły mi uszy, to swoją uwagę skierowałem na ciąg dalszy tłumku przed wejściem. Tam, jak się po chwili dowiedziałem, spoczywał na podłodze strwożon na-oko-czternastoletni-partner krzyczącej niebawem-matki i podszlochiewał, emitując przy tym ogromne ilości płynów zewsząd, głównie z oczu. U wezgłowia chlipiącego prawie-ojca klęczał przyłysiały redemptorek i sukcesywnie wrażał mu w japę miętowe pastylki. Te same, które mi gwałtem odebrał pięć minut wcześniej.
***
Okazało się, że para jechała rodzić do jakieś mieściny na wschodzie, bo matka wkrótce-ojca była kiedyś zaprzyjaźniona z kobietą, która kiedyś siedziała w autobusie koło jakiegoś hrabiego-czy-coś-w-tym-stylu z Kierdejów herbu Bełty i stanowczo zażądała, ta matka w sensie, by jej wnuk rodził się w miejscowości skazanej na szlachetną krew. No i posłuszni zaraz-rodzice nakurwiali pociągiem do Lublina czy Rzeszowa, żeby rwącemu się na zewnątrz malcowi zabłękitnić hemoglobinę topograficznie. Tyle, że malec ów zrobił niedługo-babcię i lada-chwila-rodziców w chuja, bo jął się instalować na świecie w pół drogi do ziemi obiecanej. Młody ojciec nie dźwignął tematu i w chwili, gdy jego połowicę opuszczały wody pociągnął był wajchę hamulca awaryjnego, a następnie runął bez czucia głową w dół.