Dzwon

Miał miejsce dzwon. Dzwon jak dzwon, zwyczajny, jakaś Terenia wjebała się na rondzie pod prąd, lekko ją poniosło i z fantazją wbiła furę w jakąś kompletnie zaskoczoną takim obrotem spraw Mariolkę. Smaczku sytuacji dodawał fakt, że wraża Terenia turlała się kusiódemką w eslajnie, a Mariolka jakimś ulepem daewoo w gazie. Czyli pierdyliard peelenów rozwalił się na rondzie i jął zawodzić, jako że bogu ducha winną Mariolkę wycinali strażacy, bo ten jej wehikuł składał się z trzech pospawanych lanosów i szpachli. No i jak Terenia ją puknęła, to się to wszystko rozpadło w drobny mak i jeno kurz, wicher, hemoglobina, panie Gienku daj pan palnik, będziem pruć.

Wszystko to opisał nazajutrz rzutki redaktor poczytnego sieciowego periodyka, okraszając swój eleborat niezwykle plastyczną dokumentacją zdjęciową. Pod artykułem rozpętało się piekło, albowiem znakomita większość komentarzy odnosiła się nie do umiejętności prowadzenia pojazdu przez pełną fantazji Terenię, która odkryła w sobie brytyjską krew i postanowiła trasę pokonać stroną wręcz przeciwną, tylko do tego, że hurr durr takie rzeczy tylko w Polsce, Polska to kraj niekierowców, furmanki im prowadzić i w ogóle że polskie społeczeństwo nie umie jeździć oraz że polskie prawo jazdy nie powinno być respektowane nigdzie na świecie.

Zawrzałem, bowiem uświadomiłem sobie, że faktycznie – w takiej Grecji przed samochodem biegnie umyślny, pozostający w permanentnym kontakcie wzrokowym z kierowcą i informuje go o potencjalnych niebezpieczeństwach. W Anglii z kolei mijający się kierowcy obowiązkowo zatrzymują się i odpijają herbatę, przedyskutowywując decyzję Izby Lordów zakazującą noszenia cylindrów w czasie mżawki. W Szwecji natomiast się nie mijają, bo kierowcy czekają, aż wszyscy wrócą do domów i dopiero wtedy jadą. W Argentynie wiadomo, wszystkich wozi Messi. W Australii nikt się nie zbliża, tylko wszyscy się od siebie oddalają, bo jeżdżą tyłem, ale wiadomo, druga półkula, wszystko na odwrót. Japończycy poszli krok dalej i wymyślili samochód, który stał się człowiekiem, i teraz nie wiadomo czy zderzenie to wypadek czy dwójka autochtonów umówiła się na sushi. W Portugalii każdy kierowca zamiast kierownicy ma gitarę i plumka rzewne fado posiomkując z cicha, więc auta nie służą do przemieszczania tylko do podrywania dup na romantyka. W Niemczech się nie zderzają, bo do każdego auta przymocowana jest lufa od czołgu i wygrywa ten, który ma pociski przeciwpancerne – jeśli spotka się dwóch, którzy mają takie pociski, to wiadomo, wojna. W Paryżu nikt się nie zderza, bo się Francja poddała. U ruskich problem rozwiązał się sam, bo nie wymyślili jeszcze koła, a poza tym u nich nie ma wypadków, bo władza nie oddaje wraków i w ogóle nic nie oddaje, a przyłysiały kutas z Kremla wypadek to ma na drugie.

Ergo: złości mnie przypierdalanie się do jakiejś cechy, która jest wpisana w naturę człowieka, a nie w jego obywatelstwo. Tego typu heurystyka prowadzi w skrócie do tego, że jeden drugiemu wilkiem, a podstawowa forma komunikacji to warczenie.
Tymczasem to, co na moich oczach odwaliła jakaś miejscowa Grażyna na hiszpańskiej stacji benzynowej dowodzi, że parkowanie smartem na dystrybutorze nie ma obywatelstwa.