Osobowy

Siadłem sobie na krawężniku z butelką piwka i skręcikiem, bardzo lubię krawężniki, nie wiem czemu, chyba po prostu stąd bliżej do ścieku, a perspektywa wydłuża cienie. Byłem w czarnym garniturze i białej koszuli, więc nijak nie synchronizowałem się z rynsztokiem, ale to tylko taka zasłona dymna, zwykłe karmienie iluzji, by przyjąć optykę Bezwłosych z pobliskich biurowców. Łazili wokół w jednolitych uniformach od Dolce & Gabbana, z laptopami przewieszonymi przez ramię, wszyscy tacy sami i patrzyli na mnie z obrzydzeniem, ponieważ codziennie wyglądałem, jakby mnie przed chwilą zwolniono. Bali się, że są następni w kolejce, a ja im, swoim wyglądem i sposobem bycia, przypominałem, jak kruche są podstawy snów o potędze. Te moje krawężnikowe kończenie pracy, z piwkiem i fajką, strasznie kłuło w oczy mojego pracodawcę, bo co jakiś czas zaczepiał swoich generałów dygresją, że nie może mnie rozgryźć i opinią, że „nie bardzo wiem czego się po nim spodziewać”. Pewnie sądził, że po pracy przebieram się za postać Wielkiego Ptaka z Ulicy Sezamkowej i włażę do rury od klimatyzacji na pierwszym piętrze, ale olewka – ubezpieczenie odprowadzał, a siano co miesiąc się zgadzało. Generałowie raczej mnie lubili, bo kilkukrotnie, w czasie jakiejś kryzysowej sytuacji, jako jedyny umiałem otworzyć gaśnicę i w związku z tym dość szybko stałem się kimś na krztałt operatora sikawki. Po jakimś czasie wpadłem do szufladki „Otwierać tylko w razie pożaru”, towarzystwo traktowało mnie jak raka prostaty – śmiertelnie poważnie i z bezpiecznym dystansem – i omijało szerokim łukiem. Większość chyba nawet zaczęła wychodzić przez garaż, byleby tylko na mnie nie wpaść i nie zostać posądzonym o jakąkolwiek zażyłość.

Po pół roku Jego Wysokość zawezwała mnie na atłasowy dywan, jakim spowita była podłoga prezesowskiego biura i oświadczyła z mocą, że przechodzę w inny stan skupienia, czyli, że będę wolnym strzelcem, podlegam bezpośrednio jakiemuś tam Naczelnemu Potakiewiczowi i mam sobie sam z nim ustalić godziny pracy i sposoby jej wykonywania i cyklicznie raportować, no bo zdalna i w ogóle. Ucieszyłem się w sumie, bo akurat się z klonami o papier w kiblu poprztykałem, a przecież i tak, po zrobieniu swojej roboty, najczęściej piłem kawę, grałem w sudoku, czytałem Palahniuka i generalnie miałem wyjebane na całe to łyse tło.
Po całej rozgrywce okazało się, że zacząłem mieć mnóstwo czasu dla siebie, bo pracy, w nowym układzie, poświęcałem raptem kilka godzin w tygodniu i wszystko było pozapinane jak trzeba, bilanse się zgadzały, a co miesiąc kaska-rąsia-goździk i buziak Prezesa czyli elegancko. Dzięki temu mogłem sobie robić co chciałem i jak chciałem, więc głownie podróżowałem osobowymi po Polsce. Tę pasję odkryłem niedługo po tym, jak owinąłem Szerszenia wokół drzewa, odbijając sobie płuca i dziurawiąc bębenek. Po wypadku nie chciało mi się siedzieć w domu, w kołnierzu ortopedycznym i gapić bez sensu na, przewijane scrollem, kolejne pornostrony w Internecie, więc łaziłem po barach, by uzupełnić to i owo. Tam okazywało się, że słuchanie kolejnego zamówienia na latte, z odtłuszczonym mlekiem sojowym, wygłaszanego na bezdechu przez grupę waginosceptyków z jakiejś chujowej agencji reklamowej też niespecjalnie zaspokajało potrzeby mojej przysadki mózgowej, więc uciekałem na dworzec. Nie wiem czemu akurat tam. Po prostu mnie tam ciągnęło i tyle. Z początku siadywałem sobie na jakimś peronie, dużo pisałem i próbowałem odgadnąć jakie stanowiska piastują mijający mnie ludzie, którzy właśnie opuścili pociąg. Po pewnym czasie zacząłem rozpoznawać niektóre twarze i to był dla mnie sygnał, że trzeba zmienić punkt odniesienia, bo na dworcu najbardziej pociągająca jest anonimowość pomnożona przez tłum. Wsiadłem wtedy do pierwszego z brzegu odrapańca i tak to się zaczęło.

***

Osobowy do Działdowa. Trochę z dupy miejscowość, ale jakoś pasowała mi nazwa i takie bez-sensu-wsiadanie-w-osobowy-gdziekolwiek. Koniecznie osobowy. Wysiadłem w Działdowie i postanowiłem najpierw pójść nad pierwszą z brzegu rzekę, a potem znaleźć miejsce, w którym jakaś Helena ucieszy się na mój widok i nie będzie jej przeszkadzało, że jadę na długich, tylko poda mi schabowego i czegoś szklankę.

Doklepotałem się w końcu do jakiegoś baru, „Kazik” czy „Kozik”,  z blond zawartością, i wygodnie się usadowiłem na hokerze. Lubię te wysokie barowe stołki i wybieram je także wtedy, gdy wokół są wolne stoliki. Jest w tym coś tandetnego i pozerskiego, rodem z amerykańskich filmów klasy B, ale właśnie takiej amerykańskiej papki potrzebowałem. Rozsiadłem się wygodnie i po chwili pojawiła się właścicielka okazałego biustu. Blond. Właścicielka blond. Czad.
– Co dla ciebie? – zapytała pochylając się i opierając cycki wprost przede mną. Na barze w sensie.
– Jakąś kawkę – zaordynowałem dziarsko, starając się utrzymać wzrok na smyczy. – I do tego, koniecznie, schaboszczaka z pakietem.
– Że słucham? – rzęsy utytłane w takim błyszczącym czymś, brokacie chyba, zatrzepotały znad cycków.
Aha. Czyli orzeł.
– Kotlecik schabowy z zestawikiem suróweczek i ziemniaczki – tym razem poleciałem całym zdaniem, z drobnymi końcóweczkami, bez skrótów. Głodny byłem.
– Dobra, czyli kawa i zestaw trzeci? – upewniła się.
– Si. Znaczy tak. Tak. – zgodziłem się z uśmiechem.
– Kawa czarna? – dociekliwie dopytała, falując wszystkim, czym mogła falować.
– No nie, z mlekiem poproszę. I z cukrem – odparłem.
– Wyglądasz na takiego, co pije czarną. – Właścicielka biustu zamarła na chwilkę i po chwili dokończyła.- Nie po to Bóg stworzył kawę czarną i gorzką, żeby ją zabielać i słodzić.
Nie no, co za pierdoły, naprawdę musieliśmy iść tędy? Zaburczało mi w brzuchu.
– Czyli że co? – podjąłem wątek z westchnieniem, gapiąc się na te cycki jak sroka w gnat. – Kotleta też dostanę bez panierki i przypraw, upapranego w błocie, bo taką Bóg stworzył świnię?
Zbaraniała. Oczy jej się zwęziły, sapnęła złowrogo i cofnęła się o krok.
– Co powiedziałeś?! – głos jej się zmienił, wskoczyły wysokie tony.
– No pytałem, czy…
– Nazwałeś mnie świnią?! – przerwała mi, wydzierając się na pół Kozika. Albo Kazika.
– Co?! – tym razem ja zbaraniałem koncertowo.
– No nazwałeś mnie świnią, palancie! – wykrzyknęła znowu i, jak na komendę,  znikąd wychyliło się sześć głów miejscowych twardzieli w gustownych dresikach, dotychczas zakamuflowanych w czeluściach Kazika-czy-Kozika. Chyba Kozika.
– Chyba jakaś głucha jesteś, nie nazwałem ciebie świnią, tylko kotlet, który zamówiłem – odchrząknąłem, bo mi się już palce u nóg zwinęły się w trąbkę na widok autochtonów. Albo zachowam się jak charakterniak albo mi urwą jaja i zrobią z nich kotleta dla następnego zagubionego idioty. Za późno. Podnieśli się wszyscy na trzy-cztery i podleźli do mnie tyralierą. Żadnych szans.
– Masz jakiś problem? – zapytał troskliwie pierwszy z brzegu, z ryjem jak dziurawa opona i nosem rozpłaszczonym na pół owegoż ryja. W nocy mógłby robić za reklamę zakładu wulkanizacyjnego.
– Chyba ta panna ma – odpowiedziałem, wskazując kciukiem na cycatą oberżystkę. – Ze słuchem.
– Co jest Mariola? – kontynuował rzeczowo wyjaśnienia Wulkanizator, tym razem zwróciwszy się, jak błyskotliwie wydedukowałem, do Marioli. Tej od cycków.
– Od świń mnie wyzywa, kutas jeden! – zajazgotała piskliwie, a ja dostałem erekcji. Z podniecenia na widok Marioli piszczącej o kutasie i ze strachu przed grupą trzymającą władzę w Koziku. Albo Kaziku. Tak w ogóle to nie polecam solówki ze sterczącym siusiakiem, ale znalazłem się w mało komfortowej sytuacji, która słabo sprzyjała ucieczce, więc nie było rady. Przede mną stał Wulkanizator, jego, sądząc po facjacie, brat i czterej  założyciele miejscowego kółka wielbicieli Najmana. Kotleta to na pewno przez jakiś czas nie dam rady zjeść, ale skoro mają mną i tak wytrzeć podłogę, to niech i ja coś od siebie dodam. Odbezpieczyłem zawleczki w pięściach i poszliśmy tańczyć.

***

Obudziłem się na ławce w parku. Ciągle się gdzieś budzę, na ogół u siebie, jeśli akurat jestem w pobliżu, ale zdarza się, że GPS mi się popierdoli i otwieram oczy się w jakimś dziwnym miejscu. Bez punktów odniesienia. Tym razem park, z cholernie niewygodną ławeczką. Przetarłem soczewki w źrenicach, obróciłem się na bok, zwymiotowałem i podniosłem powłokę , zgrzytając jak Tarpan. Rozejrzałem się wokół, ale wzrok jeszcze nie czytał kolorów, więc widziałem sporo czarnobiałych plam. Śmierdziałem jak wysrana jagoda, konsystencję też miałem do rzeczonej zbliżoną i jeszcze chciało mi się potwornie pić, toteż mój umysł niespecjalnie garnął się do znalezienia odpowiedzi na pytanie: „Skąd się tu wziąłem?”. Podrapałem się po tyłku, przetrząsnąłem kieszenie i znalazłem w nich jakiś hajs. Ucieszyło mnie to w sumie i nawet coś tam sobie pod nosem wymruczałem w stylu, że  hymn czy hura, bo tak mam, że jak wytrząchnę z siebie trochę forsy po jakimś wieczorze, to wraca we mnie nadzieja. Kolory z wolna wskakiwały na swoje miejsce i zauważyłem, że mój poranny spaw nie był jedynym w pobliżu ławki, na której zaległem, ale za to tworzył najładniejszy wzorek.

Zwlokłem się z ławki i ruszyłem, obierając kierunek „na wprost”. Krok za krokiem, powolutku docierałem do siebie, także w sensie topograficznym, bo dostrzegłem znajomy murek i placyk, niechybnie wskazujący na bliskość działdowskiego dworca. Twarz mnie bolała dramatycznie i kompletnie nie mogłem ruszać ręką, która sobie smutno obok wisiała. Ze wszystkich sił starałem się zlokalizować jakąś wilgoć, bo suszarnia w na języku sprowadzała do nieumeblowanego umysłu przedwizje, a te zazwyczaj poprzedzają omamy, które powodują, że społeczność bezwłosych w mojej pracy ma mnie za dziwaka, który w każdej chwili może odpierdolić jakiś manewr, w stylu obieranie własnej nogi nożykiem do warzyw albo wcieranie we włosy kupy jakiegoś małego ssaka.
Nagle zobaczyłem upapranego w błocie wikinga, który żywo przypominał z twarzy jednego z wielbicieli Najmana, tych z wczoraj skakańców. Zdrętwiałem trochę na jego widok, ale dreptałem po wybranej trajektorii, bo jakoś bardziej mi się chciało pić niż myśleć. Wiking zauważył mnie po chwili i ruszył w moją stronę, ni to szarżując, ni niezbornie podskakując. Nie no, kurwa, nie dam rady. Przyjąłem pozycję bojowo-wyjściową, a, wielki jak pociąg, postrach działdowskich lokali gastronomicznych, rozczapierzył ręce i z okrzykiem „Ziomuś!” wpadł w moje ramiona.

***

Poprzedniego wieczoru najpierw wyposzturchiwałem się z ekipą Troskliwego Wulkanizatora, a później wszystko sobie wyjaśniliśmy i nachlaliśmy się w martwy trup. Chłopaki potem próbowali mnie odholować na dworzec, ale wszyscy byli w takim stanie, że mnie zgubili. I noc spędziłem na ławeczce.