Głos

Kilka lat temu, zanim zostałem sobą, użerałem się z uzupełnianiem promili w cudzych krwiobiegach. Po jakimś czasie tyleż efektownego co bezproduktywnego majtania butelkami nad głową i pajacowania z płonącym barem, zostałem przez szefów, którym najwyraźniej odjebało, pasowany na menadżera znanego lokalu w centrum. Robota była mało skomplikowana, sprowadzała się w zasadzie do wydawania sprzecznych poleceń, szybkiego przeliczania gramów na mililitry, a tych na kostki lodu i tym podobne logistyczne pierdoły. Specjalnych kompetencji nie wymagała, więc trafili idealnie, bo akurat w owym czasie reprezentowałem intelektualną breję poprzetykaną gdzieniegdzie spontanicznymi erekcjami na widok dowolnej halyny, której podstawowym ekwipunkiem musiały być supercycki dynamicznie przechodzące w turbodupę. Ciągnąłem ten wózek ambitnie przez godzinę dziennie, a pozostały czas głównie piłem, bo było blisko do wodopoju czyli czad.

Pewnego razu do knajpy wszedł koleś, który wyglądał sprzecznie, bo, pomimo nikczemnego wzrostu, był oszołamiająco przystojny i miał w sobie to coś, co od razu wywalało panny z gaci, a w kolesiach wyzwalało jakieś takie, kurwa, nie wiem, instynkty, żeby mu człowiek z automatu przyjebał. Z wyglądu coś jak maczo, zalizany do tyłu, sygnetem świecił, nie wiem co laski w takich ciołkach widzą, ale magnes, jebany, miał. Taki typ. Miałem wrażenie, że skądś gościa kojarzę, ale ponieważ byłem akurat wylakierowany jak motyl w formalinie, to tak naprawdę guzik mnie interesowało, do kogo amant jest lub nie jest podobny. Trochę mnie nawet rozśmieszał w tych kusych gaciach i czapeczce tyłnaprzód. Obsłudze facet nie podszedł, bo gburowaty jak doktorhałs, no i ta nieokreślona chęć przyjebania, więc wszyscy wokół kurdupla albo na palcach albo z daleka, natomiast mi podszedł jak najbardziej, bo akurat jechałem trzydniówkę po takiej Kasi i potrzebowałem kompana spoza kontekstu, nieznanego, jednorazowego, bez przeszłości i przyszłości. No i sobie piliśmy we dwóch, trochę na smutno a trochę na pohybel, ja za Kasią, a on gówno mnie to obchodzi i sobie wtorkowy wieczór tak zleciał i amant się ulotnił. W środę wieczorem, gdy uparcie kontynuowałem żałosne zawodzenie nad pokaśkowym trupem, którym waliło moje pokiereszowane ego i wchłaniałem niezbędną do utrzymania równowagi psychicznej dawkę promili, krótki przystojniak się zjawił był znowu i konsekwentnie towarzyszył mi w procesie. Z daleka wyglądało, jakbyśmy byli przyjaciółmi od dziecka, natomiast faktycznie to zwyczajnie razem się najebywaliśmy gapiąc tępo w wystrój baru, który, z całym szacunkiem do potencjału estetycznego barmana, dupy nie urywał. Ot, dwóch kolesi na zakręcie, jeden ładny ale krótki, drugi wręcz przeciwnie, obaj ciszej nad tą trumną.

Po tygodniu tego kompulsywnego picia, Majk – bo tak amant się gdzieś po drodze przedstawił – przybił ze mną piątkę, podziękował za rozwijające doświadczenie i zanikł.
Po kilku kolejnych dniach gorzała rozpuściła mi w końcu Kasię w środku, toteż zaległem w rumunii – jak zwykłem naonczas czule nazywać lej po bombie, który zasiedlałem – i trzy dni spałem. Do pracy wróciłem pełen sił witalnych z pogodnym nastawieniem do bliźnich i szramami niewiadomego pochodzenia na lekko zapuchniętym obliczu czytaj ryju. Obsługa patrzyła na mnie trochę dziwnie, ale wiedziałem, że im minie, bo te kilka Kaś wcześniej też piłem i jakoś dźwignęli temat. Jedyne, co zarejestrowałem nowego, to specyficzny respekt u ochrony, starych rockmenów na harlejach – coś na kształt podziwu przyprawionego w wyciągaj-linijkę-mierzymy-siurki.
Po miesiącu barman zdradził mi powód owego uznania.
Krótkim amantem był Mike Patton, wokalista Faith No More, geniusz, którego głosem można ciąć szkło.