Urodziny jak urodziny, normalnie, obudziłem się nazajutrz na drzewie, w miejscowości Warszawa pod Jankami, ale jakoś tak na zachód od swojego łóżka, za którym ni stąd ni z owąd zacząłem tęsknić rozpaczliwie. Westchnąłem rzewnie i to był chyba błąd, bo zassałem powietrze i dostałem szoku tlenowego, więc czym prędzej rzeczone wydaliłem z płuc i też źle, bo wyziew z ryja unicestwił był okoliczną florę. Faunę chyba zresztą też, bo pod drzewem zalegał nieprzytomny guziec w koszulce w prążki, pyzaty taki, dopiero jak zlazłem ze swojej gałęzi to się okazało, że to nie guziec tylko Grzesiu, kompan od podróży w czasie, po koszulce poznałem. Grzesiu coś chyba rzęził, bo schodziwszy runąłem w dół i nieopatrznie wylądowałem na jego kości jarzmowej, co nieco upośledziło mu aparat mowy i stąd ten dziwny dźwięk. Chociaż równie dobrze to mógł być uwięziony w grzesiowym przełyku krząszcz, bo wiadomo jak to po gorzale jest – niby nie chcesz gdzieś iść a dwa dni później rodzina musi kaucję na Rakowiecką w reklamówce z Biedronki tachać i zapewniać, że dzieciak całe życie marzył, kurwa, o safari i nie wiemy skąd miał klucze do zoo.
Po zapoznaniu się z podstawowymi założeniami teorii Newtona – czyli po opuszczeniu gałęzi i – via grzesiowa twarz – przywitaniu się z grawitacją przy pomocy ryja i zamocowanego doń korpusu z całą rozedrganą resztą, ruszyłem dziarsko przed siebie, celem pokonania czteropasmówki, która onegdaj tak miło kołysała nas obu do snu rytmicznym warkotem tirzych silników. Pojemnik na krząszcza marki Grześ zwlókł się był za mną posykując, jako że chaszcze w których spędziliśmy noc, składały się głównie z pokrzyw i innego zielska w tym pokrzyw. Patrząc na grzesiowe lico łatwo można było wysnuć wniosek, że w Hiltonie dzisiaj raczej nie spał. Tak czy siak trochęśmy spuchli i cierpieli na odwodnienie, więc wszystko w nas skwierczało i, błagalnie skrzypiąc, pojękiwało choć równie dobrze to mógł być ów krząszcz z grzesiowego przełyku, o którym wyżej było.
Po 4 godzinach forsownego marszu dotarliśmy na drugą stronę ulicy i oczom naszym ukazał się widok milszy niźli roczny abonament na Pornhubie premium – kiosek ze wszystkim, budka taka. Grzesiu runął na kolana i zaczął ziemię całować a ja, tamując znalezionym tamponem krwotok z uszu, jąłem bieżyć ku oazie. Doszedłszy do drzwi, resztką sił złapałem za klamkę i nadusiłem owąż, celem pokonania ostatniej przeszkody na drodze do edenu. Drzwi ustąpiły, jednak prawie natychmiast – ku mojemu zaskoczeniu – wróciły do położenia pierwotnego zanim zdołałem wrazić organizm do wnętrza. Wykonałem swój śmiały manewr ponownie ale sytuacja się powtórzyła. Oczy zaszli mi mgłą, bo przez rozpalony umysł przetoczyła się złowroga idea, że tego kioseka tu nie ma, nie istnieje, utknęliśmy na pustyni i chuj, kwerenda w sensie że fatamorgana, pomrzemy z braku wody jak beduiny jakie, rany, przekręcimy się jak nic, ja nie chcę umierać z braku wody przecież, nie tak to miało wyglądać, rozumiem haluksy, na jęczmień, na coś poważnego, ale z odwodnienia, tutaj, w pokrzywach, bez wody?! Przypomniałem sobie na szybko odcinek z Bearem Gryllsem, jak w podobnej sytuacji na pustyni wypił własny mocz i niewiele się zastanawiając zzułem spodnie. Nie dostaniesz mnie tak łatwo, mroczny żniwiarzu, jeszcze nie teraz, pomyślałem odbezpieczając dystrybutor, gdy przez mgłę dotarł do mnie piskliwy głos:
– Panie, no co pan z tymi gaciami! Weź pan, zgłupiałeś pan?!
Mrugnąłem ostatkiem sił i dopiero wtedy zauważyłem, że po drugiej stronie drzwi, trzymając za klamkę, stoi łykowata Bożena bez dwójek i się drze. Z jakimś takim kijem takim jakimś tyczką piłuje ryja. Zza za drzwi piłuje. Wysokie tony zadziałały na mnie orzeźwiająco, więc na raty wciągnąłem spodnie i zebrałem się w sobie.
– Otwarte? – zapytałem prawieże błagalnie dodając oczami pytajnik na końcu, co musiało wyglądać dziwnie, zważywszy, że przed chwilą mocowałem się z dystrubutorem bez spodni.
Bożena kiwnęła potakująco. Nacisnąłem zatem ponownie klamkę, ale szczerbata była szybsza i odcisnęła ją na powrót. Znowu nacisnąłem i do tego naparłem. A gdzie tam! Bożena miała i szybkość i tajming i odnaparła aż odskoczyłem. No co jest?! pomyślałem i ruszyłem do frontalnego ataku, angażując wszystkie kończyny i przytwierdzony do nich tułów. Sił starczyło wprawdzie tylko na wrażenie giry między drzwi a futrynę, ale i tak czułem się jak Hillary na MountEvereście, jak Tristan na Izoldzie, jak Dratewka przy Wawelskim, jak tatuś zrobi dziubek to nie ma chuja we wsi!
– Co się tak pcha, cholera, gdzie tu się wpycha?! – szczerbata nie dawała za wygraną i mnie tym kijem w stopę. Tak podważać zaczęła mnie tym kijem.
– No to otwarte czy co?! – broniłem się już na krawędzi przytomności, palce podwijając, żeby odniepodważyła.
– Nie ma wchodzenia, nie widzi?
No nie widziałem.
To się kurwa nie dzieje.
– Ale dlaczego, proszę panią Bożenką, dlaczego..? – wyrzęziłem spierzchniętymi ustyma, no bo dlaczego, jak otwarte, to nie ma wchodzenia.
– Zamopowałam.