Jak byłem mały, to rekreacyjnie podpierdalałem ojcu relanium ze specjalnej saszetki na relanium i z automatu odpinało mi wrotki, co znajdowało swoje odbicie w postępach jakie notowałem w szkole – czyli wszyscy już byli przy „G” a ja ciągle próbowałem ogarnąć swoimi kulfonami „A”, z wysuniętym przygłupio językiem. Wiecznie spóźniony, ciągle nie w tempo i te gadki antyków, że może by go tak do sprężynek zapisać, może nadgoni, a potem się zobaczy. Dość szybko rozkminiłem mechanizm, że im więcej pilsów wpieprzałem tym bardziej oni świrowali i tym więcej pilsów potrzebowali, więc w zasadzie popyt z podażą się spinał i wszyscy, czyli ja, byli zadowoleni. Efektem tyleż ubocznym co uroczym było to, że ludzi widziałem dodatkowo uszami, normalnie słuchem się na nich gapiłem, każdy był jakąś melodią, muzyczką, kompozycją czy chociaż nutą. Jak ktoś piłował na mnie ryja, ale w tle, w mojej głowie, leciał podkład z Reksia, to jakoś te huki były mniej przerażające, a czasem nawet się komponowały. Czułem się wówczas trochę jak Penderecki, nawet próbowałem dyrygować, co zazwyczaj kończyło się katastrofą i albo ponosiłem uszczerbek na zdrowiu albo uciekałem z domu. Tak czy siak – listków benzodiazepin zawsze miałem pod dostatkiem i jak chciałem czegoś ciekawego posłuchać, to po prostu wgrywałem odpowiednie stężenie i po chwili słyszałem spacje czyli to co się z ludzi wydobywało między wypadającymi z nich słowami.
Zdążyłem już obrócić zegar parę razy, śmignąć przez strefę 30+ i zapomnieć o swojej chemicznej przeszłości, niemniej czasem, gdy sobie sieknę blancika na jakimś murku, słyszę znajome dźwięki w tle kogoś, z kim akurat rozmawiam.
Trafiło na Grześka. W sensie w mojej głowie to był Grzesio i nie hulał był w mojej wadze. Grzesio był piękny, opalony, miał ogolone łydki i zanik karku w okolicy, gdzie normalnemu człowiekowi wyrasta szyja. Lubił na siebie patrzeć, dużo pachniał i na siłce anektował wszystkie sprzęty na raz, co powodowało, że nigdzie nie można było ćwiczyć bez niego. Był wszędzie, robiąc jednocześnie skosy, nogi, klatkę, plecy i kurwa wszystko. Gdzie się człowiek nie obrócił wyrastał Grzesio i cały piękny napierdalał pół toną żelastwa nad łbem i wpędzał w kompleksy, bo ja się pociłem od samego na niego patrzenia. Skąd się wziąłem spalony na siłce nie mam pojęcia, ale pewnie poczułem się lekko i wymyśliłem, że trzeba dociążyć. Tak czy siak byłem tam i dociążałem, ale w porównaniu z Grzesiem, to ja wyglądałem jak zmokły kurczak. No i mnie zaczął wkurwiać, bo jeszcze oprócz tego wszystkiego to leciała mu w tle muzyczka ze „Szczęk”, to takie coraz szybsze ta-ta-ta-ta-ta-taratata, więc w ogóle czadowy ten Grzesio jak nie wiem. I jakoś się tak potoczyło, że kazałem mu się odpierdolić, bo nagle mnie zaczął pouczać jak ja mam tę sztangę nad głowę unieść, a ja tych krążków najebałem jak wściekły, żeby przed Grzesiem siary nie było i nad jaką, kurwa, głowę, jak ja marzyłem, żeby toto w ogóle jakkolwiek od ziemi oderwać.
– Co powiedziałeś?! – mister universe jął łączyć wątki i wyszło mu, że nie powinienem tak jawnie pejoryzować jego talentów dydaktycznych.
– Gówno – sapnąłem konkretnie, bo te dodatkowe dwudziestki na bokach to był pomysł kompletnie z dupy.
Grzesia wmurowało, bo jakże to, że on cesarz siłowni, a tu kurczak do niego fika. Szybko jednak doszedł do siebie i zaczął groźnie narastać, wyrzucając z siebie potok warknięć, których zawartość merytoryczna sprowadzała się w skrócie do tego, że mi zaraz zajebie. I ta muzyczka ze „Szczęk”.
– Grzesiu, kurwa, ostygnij – odbiłem piłeczkę. – Brzmiałbyś nawet groźnie, gdybyś nie miał piskliwego głosu.
Tym Grzesiem to mu podkręciłem zdaje się termostat, bo zaczął parować i się sposobić do podjęcia interwencji manualnej. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować wyłapałem trzy szybkie strzały i się nakryłem nogami gdzieś między stojakiem na hantle a atlasem do dwójek. I coś mi się z nosem zrobiło. Zlecieli się trenerzy i laski z recepcji, zrobiła się z tego jakaś nielicha awantura, bo ktoś kogoś dodatkowo popchnął, na to stu świadków i pięćset wersji, plus ze mnie ciekło jakbym oberwał kowadłem, a Grzesio piłował ryja. Ten jego falset nijak nie komponował się ze „Szczękami”.
Chwilę trwało ale jakoś się w końcu zebrałem z podłogi i powlokłem do szatni. Trochę się to wszystko wymknęło spod kontroli, pomyślałem macając pod prysznicem rozwalony nos. I będę miał teraz głos jak kaczor Duffy, kurwa.
Kilka dni później poszedłem na siłkę z podbitym limem, bo to od tego nosa tak mi się zrobiło. Traf chciał, że chwilę po mnie do szatni wszedł Grzesio, cały piękny i opalony. Zobaczył mnie i trochę go wryło.
– Co się kurwa patrzysz? – zagaiłem uprzejmie, no bo co się tak kurwa patrzy. I ta muzyczka z Flinstonsów.
Jakoś nam się nie spięło.