Zawartość rodziny to na ogół zestaw właściwy i grupa satelit, czyli tych wszystkich, którzy wokół rzeczonego zestawu krążą. A zatem bliscy-bo-krew mieszają się z rzeszą wujków, cioć, kuzynostwa, stryjenek, brata szwagra Edka z Ciekot wraz z małżonką i latoroślami marki Jolunia i Rajmund. Zjeżdżają się z całego świata z okazji przeróżnych imprez typu ślub, pogrzeb albo jubileusz jakiegoś słabo wyposażonego w zęby staruszka, który wszystkich całuje w usta i lubi placki. Wszyscy się ze sobą witają wylewnie i opowiadają ostatnie dwadzieścia lat w trzy minuty, potem długo pozostają pod wrażeniem wrażenia jakie zrobili na chybastryjku i generalnie świecą. Czasem płoną, bywa, że się żarzą, ale najczęściej odbijają światło. Prosto w twarz czy co tam kto ma z przodu.
Dla mnie bliskość zawsze była pojęciem rzeczywistym a nie symbolicznym. Tworzył ją spędzony razem czas i okazywane zainteresowanie, a nie wspólny przodek i bateria haseł. Dlatego też w mojej rodzinie od niepamiętnych czasów byłem odbierany raczej jako dziwak, koleś zza nawiasu, który ni stąd ni z owąd zachłyśnie się na chrzcie własnymi wymiocinami, albo na zlot rodzinny przyprowadzi kilka zwierząt hodowlanych typu alpaka, bo akurat z nimi teraz mieszka czy coś. Czasami próbowali mnie oswoić, ale to wszystko było tak kompletnie od czapy, że w większości przypadków machali ręką i salwowali się ucieczką w okolice stołu, bo akurat wjechały flaki. Jedyną osobą, której nie umiałem od siebie odepchnąć spontanicznymi pomysłami w stylu „napiłem się kwasu i straciłem głos” albo długą, dość szczegółową opowieścią o żylakach odbytu, była zaprawiona w bojach ni-to-ciotka-ale-ponoć-krzestna, która w niejednej kolejce do proktologa stała i jak już się do mnie przyjebała, to kompletnie nie było sposobu, żeby się odczepiła. Do tego ten jej zawieszony, pełen egzaltacji afekt w stylu wujek-się-bardzo-był-posunął przez-ostatnie-czterdzieści-lat, bo tyle czasu upłynęło od momentu, gdy ostatni raz widziała tego staruszka od placków. Mnie widziała w życiu maksymalnie ze sześć razy, więc w zasadzie to prawie syn. Dotychczas myślałem, że najgorsze na świecie jest jaktywyrosłeśkawalerze i to takie podszczypywanie, kurwa, w policzek, ale nic nie wiesz o cierpieniu, jeśli nie przeżyłeś z chybakrzestną serii ślubów, z pełnym subtelności jowialnym kuksańcem w bok okraszonym słowami „No, to co? Teraz twoja kolej?”. Ręka boska, że ostatnio byłem lekko usmażony, bo po następnej sójce w bok odpowiedziałbym taboretem. W okolice potylicy. Dwa razy, dla pewności.
Kilka dni temu zawezwano mnie na pogrzeb plackolubnego dziadziusia. Ponoć strasznie mnie kochał, chociaż nie znał mojego imienia i widziałem go raz w życiu, ale ponieważ kochał wszystkich i wieś już nigdy nie będzie miała takiego komendanta, to zaplątałem się w coś czarnego i pojechałem na cmentarz. Po uroczystości zaproszono wszystkich na stypę do jakiejś wielkiej hali z żyrandolami i tymi takimi serwetkami w ruloniku na stołach. Milion miejsc a mi na kolana pcha się chybakrzestna, że ona to ze mną, bo takiego przystojniaka to ona musi mieć na oku i w ogóle to jakjawyrosłem. Mrugnąłem i oczyma wyobraźni zobaczyłem bardzo zadowoloną kurę z zaawansowanym astygmatyzmem. Aż żal nie skorzystać. Podniosłem zatem głowę i patrząc w oczy chybakrzestnej zapytałem pogodnie: „No, to co? Teraz twoja kolej?”
Mam nadzieję, że zadziała.