Pamiętam ekipę, z którą grałem w podwarszawskiej miejscowości w jakiejś ogórkowej lidze. Generalnie poziom sportowy odpowiadał aspiracjom drużyny, jakaś okręgówka i kopanie się po czołach. Nie miałem pracy, słabo z kasą, własne problemy ale uwielbiałem te nasze giery po różnych gminach i na skrzydłach leciałem na każdy trening i mecz.
To były czasy późnego Małysza i wkraczania na arenę publiczną magików od przygotowania mentalnego czyli psychologów sportu. Im większe triumfy święcił Orzeł z Wisły, tym więcej przestrzeni w sporcie wykrajali dla siebie fachowcy od synaps. Nagle okazało się, że ten element przygotowania do startu to niezaorane pole – otóż, co za niespodzianka!, można poprawić parametry wykonania zadania dłubiąc w bańce fizola, czytaj: zawodnika. Jak grzyby po deszczu jęły się, w okolicach przeróżnych dyscyplin, wychylać kolejne podmioty napakowane akademicką wiedzą z zakresu miękkich-kompetencji-okołosportowych. I, kawałek po kawałku, zagarniały przestrzeń w klubach, sekcjach, zespołach. Dla zarządów taki psycholog był idealnym dupochronem, bo można było na specjalnej konferencji prasowej pochwalić się wszem i wobec, że mamy fachurę od mentala, zrobiliśmy wszystko, żeby te nasze grajki miały się jak pączki w maśle. Niestety, najczęściej elementem decydującym o zatrudnieniu psychologa w klubie był papier z uczelni, mówiący o tym, że dyplom obroniony, natomiast bardzo rzadko brano pod uwagę doświadczenia-ze-sportem-własne. Jeśli się zdarzało znaleźć asa, który kiedyś był sportowcem, to już szczyt szczęścia i nikt nie przejmował się, że były saneczkarz pracował z siatkarzami i jego głównym zadaniem była budowa zespołu w oparciu o doświadczenia ze swoich startów. Gościu się starał, wiadomo, ale jego umiejętności sklejania ekipy wieżowców nijak się miały do śmigania na płozach w lodowej rurze i po pół roku frustracji, chłopina rzucał kwitami, kupował sznur w Castoramie i strzelał sobie nim w głowę. Bo nagle okazywało się, że przepis na szarlotkę nie jest szarlotką.
Mieliśmy w tej okręgówce serię meczów, że wszystko w ryj. Nic nie szło, nic nie chciało wpaść, wszyscy na debecie, prosto kopnąć nie umieliśmy i kto chciał to nas prał. Atmosfera w zespole siadała coraz bardziej i w końcu nasz Kazimierz Odnowiciel, czyli właściciel drużyny, prywatnie producent okien a dla nas Kazio, postanowił zorganizować nam profesjonalną pomoc i zatrudnił fachowca od przygotowania psychicznego. Fachowczynię w sensie. Byłą reprezentantkę kraju w jakiejś egzotycznej dyscyplinie typu łuk czy bobslej, nie pamiętam dokładnie, coś z rynną albo kołczanem czy jakoś tak. No ale ponieważ Kazio zapłacił jej tyle, ile wynosił budżet drużyny na pół roku, to się od razu poczuliśmy jak w Czelsi czy innym Realu, no bo która ekipa w okręgówce miała zatrudnionego mentala?
Torpeda, bo tak ją w kuluarach nazwaliśmy, przepracowała z nami kilka miesięcy, wprowadzając swoje strategie, gry integracyjne, pogadanki, umowy, sesje. Pomysłów miała mnóstwo – od notesików z tabelkami po treningu, poprzez bajofidbak, po świnkę-skarbonkę „złotówka za przekleństwo”. Na każdego działało co innego. Na mnie na przykład ta świnka. Działała idealnie. Jak na byka płachta.
Tak czy siak to było najgorsza runda tej drużyny. Wszystko w ryj, lali nas na każdym froncie, a laska dalej swoje i swoje i swoje. Kazio nią zachwycony bo i tyłek i cycki i makijaż-taki-opór, do tego na te polowania z nim jeździła i zające czy lisy zwoziła, a my jak obrywaliśmy, tak obrywaliśmy. Byłem kapitanem tej drużyny i czułem, że się rozpadamy, że wszystko gaśnie, chłopaki mają dosyć, a pani Katarzyna-Torpeda w ogóle nie wie o co chodzi.
W końcu, po przegranych derbach z ogórkami z sąsiedniej wsi, które ledwo odróżniały piłkę od kuli do kręgli, usiedliśmy w szatni, głowy parowały, przekleństwa latały w powietrzu, ktoś urwał drzwiczki od szafki, inny coś połamał, no bo, kurwa, w plecy od tych drewniaków?! Trajner, świetny facet, polazł do sędziów powyrywać kręgosłupy i dostać kolejną karę dyscyplinarną, a my, z wściekłości, roznosiliśmy na butach szatnię i siebie nawzajem.
Wszystko ucichło jak tylko w drzwiach pojawiła się jej wysokość Katarzyna z obecnie-Kazem-niegdyś-Kaziem. Właściciel klubu stanął trochę z tyłu, bo stamtąd miał niczym nieskrępowany widok na torpedzią dupę, a ona usiadła przed nami na tym swoim zydelku góra-dół, w tych butkach czerwonych plus nogi do szyi łamane na cycki na wierzchu. No i wiadomo, klasyka, piramidka z dłoni, zero emocji, wystudiowany tembr głosu. Kurwa, ekstraklasa.
Chłopakom natychmiast siadł napęd. Znowu będzie pranie mózgu. Pięć minut po łomocie w derbach. Czad.
– Jak się panowie czujecie? – Torpeda potoczyła wzrokiem po pobojowisku.
A nie mówiłem? Ekstraklasa.
Cisza. Łby pozwieszane, tylko bramkarz, który dostał z czterdziestu metrów kulkę za kołnierz, nie wytrzymał i wyszedł trzaskając drzwiami.
– Świetnie, kurwa. – odezwałem się w końcu, jak już echo po tych drzwiach się rozpłynęło. Kapitan to kapitan. – Nie widać?
– Bartku, pamiętasz o co cię prosiłam?
– Co?!
– W tej szatni nie używamy, zdaje się, wulgaryzmów.
Ręce mi opadły. Ujebani w błocie, we krwi, podarte koszulki, spodenki, te giry poobijane, cztery-do-zera w plecy, a ta pinda o słowach powszechnie uważanych za nieparlamentarne. Z byka spadłaś?! Czułem, że zalewa mnie krew.
– Masz rację, Kaśka – patrzyłem jej w oczy. Prosto. – Od kiedy wprowadziłaś tę zasraną skarbonkę, drużyna kroczy od zwycięstwa do zwycięstwa, wszyscy się palą do gry i w ogóle jest zajebiście…
– Bartek! – zabrzmiało spod ściany i czułem, że w głosie właściciela klubu pojawiły się ostrzegawcze tony.
Wiedziałem, że powinienem się zamknąć.
– … Drużyna Świnki, kurwa – dokończyłem zamiast tego.
Kondzio, nasze lewe wahadło, mimo dziury po korkach w piszczelu, parsknął śmiechem. Kaz oderwał się od ściany i otworzył już usta, ale Torpeda powstrzymała go gestem. No magia, japierdolę. Teraz zamerdaj, Kaziu.
Katarzyna natychmiast po swoim geście poczuła moc, więc poszła za ciosem. Czyli spojrzała na mnie wyzywająco i sięgnęła po pojemnik na monety.
– Bartku! Poproszę o złotówkę – potrząsnęła skarbonką. – Zasady to zasady.
Nie wiem czy to ten jej głos, to pół roku, ta seria w ryj, te lisy, te zające, czy łomot w derbach. Przelało mi się. Wykipiało w sensie. Pomyślałem, że pies ją jebał z tą świnką i wyjąłem swoje ostatnie pięć dych w tym miesiącu.
Nabrałem powietrza w płuca. Nie było odwrotu.
– Słuchaj, Torpeda, koło chuja latają mi te twoje zasady z jakiegoś protokołu dyplomatycznego dla francuskich piesków! – ryknąłem. – Masz tu te swoje pięć dych, wsadź je w świnię i odpierdol się od mojego przeklinania. Gram w piłkę a nie występuję w balecie! I będę używał tylu przekleństw ile mi przyjdzie do głowy, bo jak prawie mi łamią nogę na jakimś, kurwa, kartoflisku w Piździszewie, to ostatnie na co mam ochotę to lizanie się po jajach, bo jakaś panna upieprzyła sobie, że będziemy tu mieli wykłady z Miodka! W dupie mam wulgaryzmy, jak nas leją jakieś ogórki bez pojęcia! Leje nas kto chce, każdy, kumasz to w ogóle?! A ty mnie w tym czasie z wyrazów rozliczasz, bo ci do garsonki nie pasują…
Torpedę zatkało, a u Kazia nastąpiło zwarcie.
Nie patrzyłem już na nic, tylko wylazłem z tej szatni w pizdu i poszedłem parować na obiekt.
Gapiłem się na boisko dobre pół godziny, dopóki nie znaleźli mnie koledzy z drużyny. Popatrzyłem na nich, już bez ciśnienia. Wszystko jasne, to czym się tu gotować? Smutno będzie bez treningów, psiamać.
– Wypierdolił mnie? – upewniłem się tylko patrząc na kulawego Kondzia.
– No, wypierdolił. – Kondzio kiwnął głową, po czym uśmiechnął się od ucha do ucha. – Ją wypierdolił.
To było pierwsze zwycięstwo tej drużyny, cieszyliśmy się jak głupki. Rok później zaliczyliśmy serię 8 wygranych pod rząd i w cuglach awansowaliśmy wyżej. A z Kaziem, przez te parę lat od wtedy, wypiłem cysternę wódy.