Następnego dnia to ja się nie nadaję. No nie nadaję się i koniec. W sensie powłoka jest, grawitacja się przedziera, tyle, że zamiast głowy mam imadło. Kowadło.
I kuje.
Kłuje.
No dobra, to od początku:
poleciałem na północny wschód, bowiem w okresie jesiennym turlanie się motkiem determinowane jest przez chmury, w sensie, że newralgiczne jest kluczenie między tymiż i umiejętne unikanie deszczu. W krytycznych sytuacjach zwykłem latać pomiędzy kroplami, ale nie o tym wszakże, a o heroiźmie i duchaharcie.
Otóż –
zaległem byłem na polanie pośród traw, celem się z ziemią zespolenia i tąże nasiąknięcia, gdy zobaczyłem – na kierownicy swojego motocykla – konia. Tak, konia. No dobra, nie konia konia tylko konika. Zielony łamane na polny, pogodny, wszystko mu pasi. Z twarzy sympatyczny, coś tam pogadaliśmy, to tamto, cukier drogi, na A2 korek, no-ale-że-Elżbieta-nie-żyje-to-byś-w-życiu-nie-powiedział i musiałem lecieć. Owinąłem się tedy w uzbrojenie, którym zwykłem się oplatać na czas turlania, pożegnałem zielonego wierzchowca i jąłem pruć przez lasy i pola co, nomen omen, koń wyskoczy.
Po czterdziestu kilometrach zatrzymałem się na stacji, a tam, na lusterku, przywitał mnie radośnie, majtając kopytkyma, mój koniowaty ziomeczek, jak się okazało po chwili, Waldemar. Rzuciliśmy się sobie w ramiona, poopowiadaliśmy co tam u nas, zatankowałem, machnąłem ręką i pomknąłem dalej, do stolicy. Jako, że dzień się chylił był raczył, co oznaczało, że zaraz po zmroku termometr zwariuje i pokaże minus trzysta, to wspomagałem się dość dynamicznie manetką i zdarzały się odcinki do odcinki, czyli zamknięta szafa, dwie paki plus na budziku i pochłaniane kilometry. Po stuzgrubsza kiloskach stanąłem na światłach i na lusterku zobaczyłem uśmiechniętego Waldka, jak sobie gnatki rozprostowywuje i skarpetki poprawia. No to mówię mu, już teraz na serio, że Waldziu, dzieżeś się ty wybrał, kasku nie masz, do domu hen, wieje jak nie wiem, zmarzniesz, zatoki przeziębisz, weżże się nie wygłupiaj, wracaj!, ale się żachnął i rozmowy nie było, bo się zaparł, że on do Warszawy to już się dawno wybierał ciocię Halszkę odwiedzić i że jak nie ze mną, to stopa złapie. Sumienia nie miałem go wyganiać więc dofruneliśmy we dwóch do Wawy i tam się okazało, że Waldzio coś pomerdał w ciociowym adresie i, krótko mówiąc, nie ma gdzie dziś spać. Pomyślałem sobie, że w zasadzie to my już prawie rodzina, nie zostawię chłopa na losu pastwę i mówię, że dawaj Waldi do mnie, łóżko polowe mam, jakoś się pomieścimy, ale się zarzekać począł, że w garażu zostanie, motocykla przypilnuje i że nawet tak woli, tylko żebym mu jakąś derkę przyniósł i pilota od bramy zostawił.
W nocy obudził mnie dzwonek. Zaspany, półprzytomny zwlokłem się z wyrka i doczłapałem do drzwi. To Waldzio w szlafroku i ręczniku na głowie przyszedł suszarkę pożyczyć, gdyżżesz on nie lubi w mokrych spać, bo mu się potem cały dzień puszą i ma z boku te takie a’la puchacze. Po godzinie zastukał znowu, żebym mu hasło do wifi dał, bo mu się gigabajty właśnie skończyły, a gdzie on teraz, po nocy, będzie doładowania szukał, na Orlenie? Pół godziny później dostałem smsa „Dzięki, działa. Masz Netfliksa?” Podałem mu kody, ale to nie była najfortunniejsza z decyzji, bowiem po dwóch godzinach zapukał cały zapłakany, że on to nie wiedział, że Mufasa nie żyje, i czy może sobie ze mną trochę posiedzieć, tak o, tu, na zydelku i, rzewnie pochlipując, smyczkiem strunki potrącać. Jako, że lubię w smyczki, to tak się jakoś dalej ta cała sytuacja potoczyła, że rano się obudziłem na podłodze w garażu z kacem takim, jakby mi kto w bebech szuwaksu do rur wlał, a na łeb wiadro metalowe wraził i warząchwią naparzał.
Waldzio do ciotki Halszki pojechał, wieczorem powtórka.
*historia powyższa zasadza się na faktach, poparta jest stosowną dokumentacją fotograficzną, a imiona bohaterów nie są zmienione.
