Kiedyś często zdarzało mi się pracować na imprezach sponsorowanych przez duże konsorcjum, jako barman-oberżysta-polewacz. Ponieważ zadziornie miotałem butelkami, a te nie zderzały się w powietrzu, tylko pewnie lądowały w moich fachowych rękach, szybko osiągnąłem status nadwornego pajacyka, żonglującego, ku uciesze najebanej gawiedzi, promilami. Dawało to swoiste poczucie władzy i karmiło podziwem – więc, szczęśliwy, przedłużałem sobie butelką siusiaka, pospólstwo wyło i cmokało, a ja łaziłem w te i we w te na linie, nie wiedząc, że pod spodem urwisko i rwący potok i krokodyle i skały. Najważniejsze, że butelki dowodziły mojej wyjątkowości, a ego pęczniało od pustki, wprost proporcjonalnie rosnącej w stosunku do ilości wychlanej wódy. No, krótko mówiąc, egzotyczne zwierzątko. Z kolorową sierścią. Sprzedające się za zachwyt. W czapeczce i bucikach z dzwoneczkami. Któregoś razu, po skończonej imprezie, siedziałem sobie, lekko trafiony, na jakiejś skrzynce, VIP-y dogorywały gdzieniegdzie, ekipy obsługujące imprezę powoli się zwijały, każdy marzył, by znaleźć się w domu. Lubiłem ten widok, gdy wszystko wokół pustoszało, towarzystwo wykruszone nie zawracało dupy, a ci, co zostawali, byli najoryginalniejszymi prawdziwkami jakich kiedykolwiek spotykałem. Rozmowy, które wówczas odbywałem na długo pozostawały w pamięci i często kształtowały moje widzenie świata, częstokroć sugestywniej niż całe dzieciństwo z domem rodzinnym i procesem dydaktycznym razem wziętymi. Mam wrażenie, że najważniejszych w ogóle rzeczy w życiu dowiadywałem się z najmniej spodziewanych źródeł – albo z rysunków na drzwiach od kibla, albo od siostry kolegi kuzynki, albo od faceta, który pięć sekund wcześniej rozwalił mi pięścią twarz, odcinając prąd i pozbawiając złudzeń.
Podniosłem się ze swojej skrzynki i powlokłem się do kibla, by unieważnić ostatni wylew serdeczności. Wszedłem pewnym krokiem, a moim oczom ukazał się taki oto widok: o zlew, trochę czołem a trochę rękami, oparta była Celebrytka, przewijająca się non stop w plotkarskich portalach. Makijaż na jej obliczu wyglądał na nieco rozmazany, jakby ktoś chlusnął wiadrem po wyżętym mopie prosto w Mona Lisę. Gwiazda pozbawiona było tymczasowo majtek i godności, a jej kolorowa suknia zadarta była groteskowo ni to na plecy ni to na szyję. Piękność próbowała otrzymywać równowagę na swoich niewiarygodnie szczudłowatych butach, na obcasie wielkości małej wieży Eiffla, ale wychodziło jej to średnio, więc się chwiała jak żagiel, raz za razem trafiając twarzą w lustro nad umywalką, zostawiając na nim resztki rozmazanego makijażu. Za nią, dzierżąc chwacko butelkę łychy i solidnie z niej co rusz pociągając, stał koleś, o aparycji cygana skrzyżowanego z mistrzem olimpijskim w pchnięciu kulą z lat siedemdziesiątych. Jego spodnie walały się po podłodze, przymocowane do kostek, nadając jego ruchom komiczny widok – próbował podejść do swojej zdobyczy drobnymi kroczkami, jak pingwin, z na wpół wzwiedzionym członkiem we wdłoni i dokonać penetracji. Ponieważ był napierdolony w martwy trup, walczył głównie ze sobą i z grawitacją, a gwiazda, nieświadomie, wymykała mu się co rusz, bo jej tyłek, przez szczudła przymocowane do stóp, cały czas falował. Wyglądało to trochę jak próba trafienia złamanym oszczepem w ruchomą tarczę, a trochę jak taniec Mendiani wśród członków grupy etnicznej Malinke. Mimo niepowodzeń, koleś uparcie szturmował otwarte drzwi do łona celebrytki, a ta, konsekwentnie, traciła sobie świadomość, trąc ryjem o zwierciadło. W pewnym momencie, wielbiciel wdzięków szczudłonogiej dostrzegł mnie w drzwiach łazienki i, mimo czkawki i trzymanego w dłoni opadającego siusiaka, z mocą oświadczył: „Seks jest …yyyp… przereklamowany”.
***
Przelazłem przez płot, oczywiście zahaczając koszulką i drąc ją na brzuchu. Dobra, do dupy z nią, ważne, że udało mi się niepostrzeżenie przejść na drugą stronę. Tym razem wieczór spędziłem sobie nad opuszczonym, otwartym basenem, po drugiej stronie Wisły.