To ciekawe, do jakiego wniosku można dojść, stojąc w rowie melioracyjnym, po pas w lodowatej wodzie. Przy 3 stopniach mrozu. Plus wiatr. Obok samochodu. Z resztką urwanego koła w dłoni. 100 kilometrów od domu. Z nagim facetem na tylnym siedzeniu. W mojej kurtce.
***
Wracałem sobie ze świąt Bożego Narodzenia, wśród pól przysypanych białym puchem, którego łagodny dywan ścielił się po okolicznych polach. Jak okiem sięgnąć, mroźne, przejrzyste powietrze skrzyło się w srebrzystych płatkach śniegu, który obficie zasypywał wszystko wokół. Z zimnem to ja się dogaduję jak Edzia Górniak z peselem, średnio raczej, zatem tyle wystarczyło, by mieć cokolwiek wisielczy humor, wzmocniony przez świąteczną atmosferę w, oszalałym od ciast, umyśle. Organizm, przyzwyczajony do rygorystycznego trybu funkcjonowania, między siłownią a boiskiem, dostał działkę węglowodanów, która zasiliłaby energetycznie małą wioskę w okolicach Fromborka. Krótko mówiąc, nawpierdalałem się pod korek.
No więc wracałem sobie, błyskając tu i ówdzie radioaktywnym okiem, gdy, nagle, niedaleko od pobocza w przydrożnym lasku, zobaczyłem świecącą, bielej niźli śnieg, dupę i przymocowanego do niej, pozbawionego ubrania, jegomościa w wieku nieokreślonym. Hamulec w podłodze – tyłem nieco zarzuciło – i zatrzymałem się, przekonany, że od nadmiaru węglowodanów doznałem jakiegoś szoku, którego efektem jest rejestracja wizualna fatamorgan. Przetarłem oczy i faktycznie – do drzewa, w przydrożnym lasku, przytwierdzona była świecąca dupa, do której przymocowany był jej, zamarznięty na kość, właściciel. Wysiadłem, podbiegłem i niezwykle rozsądnie zapytałem „Co się stało?” ale facet wokalnie słabo działał. Popatrzył na mnie dziwnie, coś wymamrotał, coś pokazał, nic nie zrozumiałem – i po chwili siłowałem się z linką nylonową, którą przywiązany był do drzewa właściciel śnieżnobiałej dupy. Gość był siny, ale mimo to zachowywał się wyjątkowo godnie, próbując ze wszystkich sił zasłonić swoje, wyjątkowo w tej sytuacji łatwe do zasłonięcia, dane wrażliwe. Upierdoliwszy linkę – rozwiązać się nie dało żadną miarą – rozpocząłem, normalne w zaistniałych okolicznościach, śledztwo na temat sytuacji, jaka doprowadziła do unieruchomienia nieszczęśnika nago, pod drzewem, przy minus trzech stopniach, pośrodku niczego.
Nagi facet okazał być się lekarzem dentystą i za żadną cenę nie chciał się zgodzić na jakiekolwiek zawiadamianie organów ścigania. I w ogóle tajemniczy był jakiś taki. Poprosił mnie tylko o dyskrecję – dyskrecję! – oraz zapytał, czy mógłbym go zawieźć do domu, do miejscowości R., położonej piętnaście kilometrów od miejsca, w którym go znalazłem. Zgodziłem się pod warunkiem, że wszystko mi wyjaśni i wówczas zdecyduję, czy zawiadomię policję czy nie. Ustaliwszy to, oddałem mu swoją kurtkę i, po krótkiej wizycie na pobliskiej stacji benzynowej, celem napełnienia dentystycznych trzewi jakimś gorącym wywarem, udaliśmy się w podróż do jego domu w R.
Po drodze opowiedział mi, że, ni mniej ni więcej, tylko zakochał się w pacjentce, pochodzącej z ortodoksyjnej rodziny z Bliskiego Wschodu, dla której samo zdjęcie kotarki, zasłaniającej lico, przed europejskim innowiercą, było upokorzeniem i hańbą, z którą rzeczona (rodzina, nie pacjentka) z trudem sobie radziła. Niestety dla nich, stomatolodża miłość do hożej muzułmanki trafiła na podatny grunt i rozkwitła jak wiosna, ta w zeszłym roku, u obojga zainteresowanych, powodując furkot kotarki u niej, a furkot organów u niego. Co więcej, miłość kwitła, niezależnie od sprzeciwów rodziny wybranki oraz rodziny – żony i dzieci – pana Dziąsło. Stan ów się utrwalał, rodziny protestowały, dentysta kochał, oliwkowoskóra oblubienica odwzajemniała. Czad.
Jakiś czas po konsumpcji zmezaliansowanego związku, innowiercę odwiedziło zbrojne ramię zhańbionej syryjskiej rodziny, w osobach pięciu braci uzbrojonych w maczety, pręty, pale do nabijania, noże, kastety, uran – słowem, wszystkie dostępne narzędzia, niezbędne przy pierwszych odwiedzinach u szwagra. Po krótkiej prezentacji, obejmującej między innymi wyważenie drzwi i zestaw powitalnych ciosów-na-oślep, troskliwi bracia przedstawili nierozważnemu doktorowi swój, dość jednolity, pogląd na zaistniałą sytuację, a następnie, nieskorzy do wysłuchiwania jakichkolwiek wyjaśnień, odtransportowali medyka , w pozycji horyzontalnej, do, stojącego nieopodal, pojazdu. Reszta historii była łatwa do przewidzenia – krewcy krewni syryjskiej Julii wywieźli pana Dziąsło do lasu, odarli z okrycia wierzchniego i przytwierdzili do drzewa, przy którym go zastałem.
***
Dwanaście kilometrów później, na prostej drodze, bez niczyjej pomocy, moje pożyczone auto odmówiło posłuszeństwa. Konkretnie – odpadło mu koło. Na skutek pękniętego łożyska. Po kilku zgrabnych zawijasach, wśród przerażającego zgrzytu, zaciśniętych zębów, syczenia i gwizdania, samochód wpakował się w rów melioracyjny, wraz z zawartością czyli ze mną i Otellem bez gaci. Facet, kurwa, nie miał najlepszego dnia.
***
Podobieństwa są bezpieczne, ale różnice ciekawsze.