Urząd

Urząd.
Kolejka.
Wszyscy zagotowani pod korek, bo raz, że kolejka z przekrojonym społeczeństwem, a dwa, że tych kurtek, skafandrów, jesionek, płaszczy, narzutek, kapot, palt i nie-wiadomo-czego-jeszcze wokół walało się milion. Do tego jeden szył nogą, drugiemu się morda nie zamykała, trzecia zadowolona zalotnie syczała w słuchawkę, kilka innych gapiło się w ekraniki, zmieniając statusy na soszialach, jakaś obfita baba ciućkała landrynkę na pół korytarza, a druga odwijała kukułki z celofanu. I też ciućkała. I tym celofanem miętoliła szeleszcząc celofanem tym miętolonym szeleszczącym. Jednym słowem myślałem, że zaraz wbiję sobie słomkę w oczodół i stracę panowanie nad mimiką, albo napiszę esej trzynastozgłoskowcem. Krwią. Na ścianie.

Wszyscy do 204. Pozostali, w tym ja, do 207.
W końcu, z 212, wychylił się chomik w okularach, płci nieokreślonej, raczej kobieta, fryzura na Danutę Wałęsową i szepnęła w ten zapocony tłum:
– Kto pierwszy do 204?
– O, to ja – zgłosiła się ta od kukułek, waga ciężka.
– To zapraszam – urzędniczka wydoszeptała ponuro i zniknęła w odmętach 212.
Kukułka jęła się gramolić, zbierając swoją jesionkę, fikuśną myckę, i – obowiązkowo – siatki. Zbierała się i zbierała – a to cukierki zapakować, a to wyjąć wszystko z siatek i na powrót po kolei wrazić, a to posegregować dokumenty ze specjalnego sakwojaża na dokumenty z osobnej siatki na sakwojaż na dokumenty, a to grzywkę w pazurki zmierzwić, no kurwa, czekałem aż zacznie ciasto na jabłecznik zagniatać, ale się jakoś opanowała, ogarnęła i podeszła do drzwi 204. Stanowczo nadusiła klamkę, lecz drzwi nie ustąpiły. Ponowiła próbę – to samo. Opór materii. Okulary mgłą zaszły, żyła nabrzmiała nad zmarszczonym czołem, ramię od siat zawisło na klamce i nic. Zamknięte. Młodzian w dresie, który stał najbliżej, szybko zorientował się w sytuacji i ruszył z odsieczą. Złapał za klamkę i prawie ją upierdolił. Bez rezultatu.
Kukuła, stara urzędowa wyjadaczka, w mig oceniła nowo powstałą sytuację, sapnęła, przerzuciła sprawnie cukierka z-policzka-do-policzka i, niby na luźnej gumce, wycofała się na, z góry upatrzoną strategicznie, pozycję, naprzeciw drzwi do 204, zachowując tym samym pozycję lidera Wyścigu Petentów 2024. Spryciula, z niejednego urzędu dzban wodę nosił i nigdy ucha nie urwał.

Po kilkunastu minutach z 212 wydobyła się Danka Chomik i, odętym krokiem, przedefilowała przed gawiedzią, oddalając się w bliżej nieokreślonym kierunku. Po kolejnym kwadransie na korytarzu rozpętało się piekło – stężenie jesionek na metr kwadratowy osiągnęło punkt krytyczny i ktoś eksplodował. Grubcio na elegancko, z jedną brwią nad dwojgiem oczu. Że to niedopuszczalne, krzyczał, żeby tak traktować uczciwych ludzi, że wszyscy mają swoje sprawy i nie powinni tyle czekać, że urzędnik ma zasrany obowiązek urzędnikować w godzinach urzędnikowania, a tu, o tu! – oskarżycielsko rejtanowskim gestem wskazywał na zamknięte drzwi – w 204 nikogo nie ma i co to kurwa jest, że byle drobiazg trzeba tyle załatwiać, ja to zgłoszę do Naczelnego Zwierzchnika Wszystkich Urzędników Na Świecie, wy nie wiecie na kogo trafiliście i w ogóle dawać mnie tu kierownika na ten tychmiast! Zadziałało jak zapalnik – wybuchli wszyscy, puściły społeczne zabezpieczenia, tłum odpłynął, naloty, eksplozje, krzyki, przekleństwa, gwizdy. Baba od landrynek zajęła się prowiantem, a ta od kukułek opatrywała rannych. Wojna.

Po dłuższej chwili, spowodowanej ogólnym popłochem pracowników placówki i latającymi w powietrzu kurwyma, na miejsce przybyła Kierowniczka Danuta z domu Chomik. Rzeczowo wyjaśniła, że wszak zawezwała była uprzednio petenta, a ponieważ nikt się nie zgłaszał, uznała, że nikogo nie ma. Po czym, po odczekaniu regulaminowych 15 minut, wyszła na korytarz zajebany milionem ludzi i zajęła się sprawami administracyjnymi, bo urząd to urząd.