Mercedes to stan umysłu. Nie chodzi o markę auta. Chodzi o miejscowego autochtona, trochę świstaka a trochę kozaka, sztajmesa co to sępi na browarek, ze skandalicznymi brakami w uzębieniu, pozbawionego złudzeń, który pralkę wyniesie lub własny dowód sprzeda. Mercedes programowo ma wyjebane na normy społeczne i zamiast lizać sobie z kumplami wzajemnie jaja na fejsbuku, woli przyglądać się rzeczywistości z perspektywy ławeczki przed sklepem.
Moje miejscowe mercedesy są turbo pozytywne, poruszają się po okolicznym świecie w oparciu o pakiet zasad, którym są wierni i które stanowią ich kręgosłup. Swojego ruszyć nie pozwolą, obcy parkujący w okolicy jest obserwowany przez dwadzieścia par oczu, a zakupy 92-letniej pani Halinki zawsze lądują co rano pod jej drzwiami, zanim się rzeczona dama obudzi. Bo kręgosłup. Ją boli a oni mają.
Sąsiad naprzeciwko jest filmowcem. Operatorem czy coś. Traf chciał, że ów podmiot liryczny postanowił udostępnić własne gniazdo do kręcenia pleneru jakiejś niszowej produkcji. Dupy nie urywało, produkcja bez gwiazd, z małym budżetem, więc większość zdjęć kręcona była „z ręki”, trochę jak Blair Witch Project. Jedna ze scen rzeczonego dzieła przedstawiać miała porwanie małego chłopca, więc Przemo-operator zatrudnił był do tej roli swojego uroczego sąsiada Tadeusza, lat 5. W roli zamaskowanych gangsterów miałem wystąpić ja z kolegą, no bo wiadomo – budżet niski, z sianem krucho, więc za flaszkę będziemy robić za Alów Kaponów, bo czego to człowiek nie uczyni dla pięciu minut sławy. Tym bardziej, że dotychczas najambitniejszym projektem filmowym, w jakim brałem udział, była drugoplanowa rola paprotki w filmiku znajomych. Ów traktował o owadach zaatakowanych przez pestycydy. Szał.
Po ustaleniu szczegółów kolejnych scen, kamera ruszyła i dwóch gangsterów jęło obezwładniać matkę i porywać cherubinkowatego Tadzia. W newralgicznym momencie, kompletnie od czapy, zainterweniowały miejscowe mercedesy. Nie zdawały sobie sprawy, że porwanie jest sfingowane jedynie na potrzeby i chwałę polskiej kinematografii i postanowiły odbić ofiarę. Ich kontratak był taktycznie dopracowany do ostatnich szczegółów – zaszedłszy mnie i kolegę od tyłu, sztajmesy zaaplikowały nam po serii ciosów-przez-łeb-tępym-narzędziem, na skutek którego mnie lekko odcięło, a kolegę prawie zabiło. Tadzio został uratowany.
***
Po zdjęciu szwów pomyślałem sobie, że fajnie jest mieć wspomnienie po dziurze w głowie, przez którą onegdaj wlewała się nadzieja. I że na mojej dzielni mieszkają świetni ludzie.