Szyb

Piłem kawę i rozmyślałem o tym, jak potwornie wkurzająca jest ta pinda, która nie zarezerwowała mi hotelu, chociaż podkreśliłem to na czerwono i przypominałem jedenaście tysięcy razy. Nie spałem od dwudziestudwóch godzin, biegi wrzucałem bezwiednie, miałem przed sobą jeszcze sto kilometrów i marzyłem o  prysznicu. I łóżku. Albo o łóżku z prysznicem. A tu niespodzianka, na miejscu będę użerał się z nieistniejącą rezerwacją, mimo, że to ja, ni z gruchy ni z pietruchy, byłem organizatorem tego całego bałaganu. Do tego minutę wcześniej odebrałem telefon od Pana-Marka-Czy-Darka z informacją, że za projekt z września nie zapłaci tyle, na ile się umawialiśmy, bo właśnie zbankrutował i w ogóle nie wie czy zapłaci. No i kurwa elegancko.
W tym momencie facet w mesiu 124 zajechał mi drogę, tnąc środkowy pas. Wcześniej widziałem go za sobą, jak myszkował po ścieżce tym swoim gruchotem, od bandy do bandy. Dopóki istniał w lusterku, gówno mnie obchodziła jego walka z czasem, ale gdy bezceremonialnie wbił się przede mnie spychając moje auto na barierkę, to ciśnienie przekroczyło czerwoną kreskę i wiadomo: odcięcie myślenia, instynkt i ogień. Czyli redukcja, podłoga, 8 tysięcy obrotów, rękaw i nagle on zobaczył moją dupę przed swoim nosem. Całą na czerwono, bo prawie stanąłem w miejscu. Dobrze się złożyło, bo akurat światła były, więc, naćpany adrenaliną, wypadłęzwozu, żeby kolesiowi manualnie wyperswadować, że sztuczka z przeciętym środkowym pasem była cholernie złym pomysłem. Podszedłem do tej jego gabloty, bluzgając, z zaciśniętymi pięściami i przez szybę zobaczyłem za fajerą łysawego kolesia w krzywo zapiętym swetrze, a, obok niego, na pasażerze, suchutką starowinkę, przewieszoną przez fotel, przysypaną jakąś konstrukcją z ubrań i chyba-kocy. Rozpędem otworzyłem drzwi od mesia i już-już miałem kontynuować swój brutalny plan, gdy usłyszałem „C z ł o w i e k u, doszpitalajadę…”
Wryło mnie jakoś od razu, ręce mi opadły, głos się zawiesił i tak stałem z rozdziawioną buzią przed otwartymi drzwiami samochodu Walczącego-Z-Czasem-Faceta z Matką. Światła zmieniły się na zielone, gość zamknął drzwi i odjechał z piskiem, a ja zostałem sam na środku ulicy, w białej koszuli oblanej kawą i poczuciem, że nie tu chciałbym teraz być. I że bycie dupkiem – kurwa D U P K I E M!!! – nie znajdowało się przecież na szczycie dzisiejszej listy zadań do zrobienia. Usiadłem na krawężniku, za otwartymi na oścież drzwiami auta, schowałem twarz w dłoniach i wpadłem w dziurę, którą sam w sobie wykopałem – ciemną, prymitywną jamę, głęboką jak szyb windy w Żaglu nad Centralnym.
Z tego stuporu wyrwały mnie, po kilku chwilach, bluzgi jakiegoś palanta w czarnym lexusie. Bo korek. Podniosłem się i zobaczyłem siebie. W szybie.
***
To było jeden tatuaż stąd. Temu.
Czasem zmienia cię wybuch wulkanu metr od domu, a czasem wystarczy łysy grubcio w krzywo zapiętym swetrze.