Wyszliśmy z Antkiem z katakumb Marriotta, przeciągnięci pod kilem jak piraci, sczyszczeni do zera, nawet browarka czy hotdoga nie było za co kupić.
– Na chuj te kominy wkoło siódemki sadziłeś, hm? – Antek wyraźnie nie radził sobie z pustymi kieszeniami.
– Weź spierdalaj. – Zamknąłem temat, bo lekko nie w punkt trafił i mielenie teraz, dlaczego lubię jakąś cyferkę, niezbyt służyło budowaniu relacji. Była pierwsza w nocy. Byłem głodny. Trochę naćpany adrenaliną i pigułami, które ze źrenic robiły czarne dziury. Za dwie godziny zejdzie, pomyślałem, i mnie posprząta i nie chcę wiedzieć nic o siódemce i ostatnich trzech godzinach. Wysępiłem fajkę od jakiegoś kolesia w metalowych butach i przewróciłem się o schody.
W tym czasie Antek wytrzasnął spod ziemi taksówkę-mercedesa, taką hotelową, z telewizorami i zapachem newcar. Za fajerą siedział ziomek od ruletki, Mietek, lat 50, który trochę się już po mieście nalatał w życiu i parę złotych w kasynie przepierdolił. Prywatnie sąsiad przez płot Antka.
– Panie Antku, to co? – spojrzał pytająco. – Do Granda na rundkę czy do domu, hę?
– Daj pan spokój, przeciąg mam w kieszeniach, lecimy do domu, może do rana zapomnę. – Antek zmieniał się powoli w Antoniego, wykładowcę akademickiego, którym faktycznie hobbystycznie bywał. Bo zawodowo był hazardzistą i przepierdalał siano szybciej niż kombajn w Goleniowie.
Panowie sobie ucięli pogawędkę o postępach w nauce córki Mietka, która rzeczoną pobierała w katedrze Antoniego, a ja tymczasem wykopyrtnąłem się na mercedesowskiej wentylowanej kanapie i oddałem myślom o majątku. Tym, który tylko otarł się o mój nos, bo komin, którym obstawiłem siedem, nie wszedł był raczył. Pewnie przez tego pyzatego gapcia w kamizelce-i-muszce co rzucał kulką. Nie było tak daleko, pomyślałem, tylko wpadłem w amok i wiedziałem, że jeśli teraz nie wejdę, to już na zawsze zostanę uwięziony we wspomnieniach „A mogłem…” i zgorzknieję, zżółknę i resztę życia spędzę jako nieznośny, wypełniony pretensjami trzydziestokilkuletni staruszek, przekonany, że „gdyby wtedy, ta siódemka…”. I właśnie na to wyjebałem całą forsę – kupilem sobie wolność od żółtych wspomnień. Postawiłem, przegrałem i dostałem fakturę. Kropka.
Po dwudziestu minutach dotarliśmy do antkowego domu, w drzwiach którego stał ojciec wykładowcy-hazardzisty, Marian, z ręką w gipsie, górą szmat pod nogami i szaleństwem w oczach. Szybko do mnie dotarło, że ze spania nici. Bo Marian…
Bo Marian słynął ze swojego pragmatycznego umysłu wynalazcy i niewiarygodnej wręcz niechęci do pozbywania się czegokolwiek ze szczególnym uwzględnieniem zasobów finansowych. Te cechy okraszone były dodatkowo pragnieniem gromadzenia rzeczy, które przedstawiały jakąkolwiek wartość typu zakrętki od słoików, stare narty bez wiązań czy dwutonowy słup betonowy z lampą, przytargany onegdaj traktorem na podwórko i ukryty wśród chaszczy.
Marian miał wiele zasad, dzięki którym konsekwentnie wspinał się na szczyt. Kąpał się – czy potrzebował czy nie – dwa razy w miesiącu, używając do tego trzech szklanek wody, bo „nie będzie tym chujom płacił za wodę, którą zaraz i tak wywiozą”. Prąd ciągnął z pobliskiego słupa jakimś drutem-w-oplocie grubości rurociągu jamalskiego, co skutkowało tym, że w domu elektryczności można było używać do woli w dzień, natomiast w nocy obowiązywało zaciemnienie, „żeby te chuje się nie połapały, skąd światło w domu mam”. Latami nie mógł wybaczyć szambiarzom, że go kasują za wywóz nieczystości, więc i na to znalazł sposób – wraził rurę w silos i nocami wypompowywał zawartość do sadu, „żeby gruszki nie były kwaskowate takie, a tym chujom grosza nie dam”. Na skutek tych praktyk w okolicy śmierdziało dramatycznie, jednak Marian był odporny na krytykę i uwagi bliskich. „Niech się te chuje cieszą – mawiał – że na ulicę nie wylewam” i konsekwentnie realizował swój plan użyźniania miejscowej gospodarki.
Trochę się sprawy skomplikowały, gdy Marian sad ów zbył był, bo nowy właściciel się okopał i rurę trzeba było usunąć. Antkowy ojciec spać miesiąc nie mógł, gdy szambiarzom zapłacił za jeden wywóz od dwóch lat, myślał i myślał i w końcu wykoncypował. Wytargał skądś pompę i ciąg dalszy rury, połączył z dotychczasową i postanowił wylewać swoje żale nieco dalej. Pół kilometra dalej. Na pole Mietka, przezpłotsąsiada. „On i tak nic tam nie robi, na taksówce jeździ, pieniądz ma, nawet nie poczuje, że mu się ziemia miękciejsza zrobi” – zawyrokował i zasklepił się w sobie, odporny na jakiekolwiek argumenta, że to tak nie bardzo chyba. Jedyną przeszkodą była górka, dzieląca oba gospodarstwa.
I właśnie w tym momencie pojawiliśmy się my, pogromcy krupierów. Na białych koniach.
– Dawaj, Antek, synu, przebierajta się! – zakomenderował ni to szeptem, ni charkotem wynalazca Marian.
– Tata, daj spokój, kurwa, co to za ciuchy są?! – wykładowca akademicki w randze doktora kopnął w stertę wychechłanych łołów.
– Z tego tam takiego kontienera wziąłem, tego tam o! – ojciec Antka brodą pokazał drugą stronę uliczki, gdzie stał specjalny pojemnik na ubrania dla PCK. – Się potem odda.
– Tata!
– Nie tata, nie tata, tylko się przebierzta obaj i fru! Rurę będziem kłaść na-za-górkę.
– Teraz?! – brwi Antka wyskoczyły z łuków. – Nazagórkę? W nocy?!
– A kedy? – w ustach Mariana każda odpowiedź brzmiała prosto i normalnie.
Nie wiem jak się w to dałem wmanewrować, pewnie przez te wyrzuty sumienia po siódemce, ale pół godziny później wlekliśmy rurę z gównem, w ubraniach z darów dla powodzian. Zmordowani jak psy, bo to już chemia z kasyna zaczynała schodzić, przerzuciliśmy ten nieszczęsny szlauch przez górkę, łopatą zamaskowaliśmy przestępstwo i na ostatnich nogach przyczołgaliśmy się z powrotem.
– Nie idzie – Kubuś-Fekalista przywitał nas, z jedną ręką na temblaku a drugą na włączniku pompy. – Siły nie ma, psiakrew. Dawaj, Antek, lećta spadek robić, wtedy pociągnie.
– Co mamy robić?! – spojrzałem na mojego kumpla-powodzianina, gdy już odeszliśmy parę kroków. Ta pokuta za tę obsraną siódemkę zaczynała mnie przerastać.
– Spadek. Górkę taką – wyjaśnił mi obrazowo mój kumpel-obdarte-dziecko-z-czworaków. – Bierzesz rurę na ramię, o tu, na początku i idziesz wzdłuż niej, cały czas masz ją na ramieniu i pomagasz pompie.
Po kilku minutach negocjacji podzieliliśmy się robotą – syn wynalazcy robi spadek, a ja na powrót maskuję rurę gałęziami, ziemią, czy co tam mi się uda łopatą obstukać. Jakoś dotarliśmy na przełęcz, Antek cały w gównie, bo ta rura miała ze dwieście lat i więcej przepuszczała niż wypuszczała, aż w końcu chlusnęła ile wlezie, mało co doktora nie wywróciła, ciśnienie złapała jakby kto piekło otworzył. Szczęka mi opadła, no bo kto by pomyślał, że taka pompunia rachityczna, a takie będzie miała jebnięcie. Wyleciało to szambo na milion kilometrów w górę jak jakaś ropa czy coś, a smród wypłoszył wszystkie dziki-i-zające z pobliskiego zagajnika. Po kilku sekundach całe zbocze zaczęło spływać produktami marianowej przemiany materii, a rura jak waliła szambem w księżyc, tak waliła. I wtedy omiotły nas światła hamującej obok taksówki. Mercedesa. To Mietek, pola właściciel, nas zauważył, jak wracał z antkowym telefonem, bo Antka ojciec nim dzwonił i dzwonił z tylnej, wentylowanej kanapy, że idzie, ale Antek, psiamać, nie odbiera.