Jak byłem mały uwielbiałem się ścigać. Rywalizować. Pokonywać. Wygrywać. I w ogóle startować we wszystkich możliwych konkurencjach, bo to święte prawo dziecka. Najbardziej wymiernym czynnikiem, który determinował te moje wyścigi, był czas. Wkurwiało mnie strasznie, że wszyscy są tacy nim zesrani i że wszystko się kręci wokół chronologicznego terrorysty. Miałem wtedy takie, ciągle powracające przy okazji kolejnych walk, marzenie – by ograć czas na jego własnym terenie, zdmuchnąć ten gówniany uśmieszek z tarczy zegara, wymyślić inny sposób przemieszczania się po następujących po sobie wydarzeniach. To była prawdziwa obsesja każdego zadania, z jakim się mierzyłem. Z łatwym do przewidzenia skutkiem.
Teraz największą przyjemność w pisaniu daje panowanie nad czasem. Gdy opowiadam jakąś historię, nie muszę przyspawywać się do chronologii, nie muszę dbać o monotonną liniowość kolejnych zdarzeń, mogę je układać jak puzzle, przestawiać, zamieniać miejscami, spłaszczać, rozciągać. Sięgać pięć minut w przyszłość i skakać dwa lata w przeszłość w jednym zdaniu. Wracać pamięcią i wybiegać w niepamięć. Lepię sobie te historie z okruchów, którym nadaję znaczenie tylko ja, a nie dwunastostopniowe kółko na ścianie. Mój międzyczas.
***
Cztery miesiące kąpieli w szarości, z buksującym ABS-em w głowie, pozbawiłoby witalności nawet tę wiewiórkę z Epoki Lodowcowej. Wreszcie słońce odgrzebało łopatą zaspę z chmur i chlusnęło światłem i zdałem sobie sprawę, że otrzebowałem tych luksów jak ojciec putina prezerwatyw w lutym ’52. Siadłem sobie na schodkach na klatce, a sąsiadka, która co rano wtarabania się do mnie na poranną kawę przed naszą pracą, oświadczyła, że czuje się jak motyl. Bo się wszystko w niej lata. Uśmiechnąłem się, sieknęliśmy po kofeince i polazłem do sklepu Pani Fretkowej po drugie śniadanie. Przy regale z chlebami jakiś szczurowatopodobny świstak przywalił mi drzwiami lodówki, zaaferowany wydostawaniem zawartości, po czym coś tam powarczał, obficie emitując ślinę, i potoczył się do kasy. Dobra tam, ważne, że jest słońce, świstaki anonsują wiosnę, nie ma się co napinać. Zapłaciłem, uśmiechnąłem się do Fretkowej i pogwizdując podreptałem zarabiać.
Po południu umówiłem się ze znajomym mechanikiem Jurkiem, że mu podrzucę autko, bo coś tam sprzęgło chrobocze. Jurek zadzwonił „za pięć dwunasta”, z pytaniem, czy nie moglibyśmy się zderzyć na ulicy P. w osiedlowej knajpce D., i tam dam mu kluczyki i auto i w ogóle, bo on testuje inny samochód i tak mu będzie najwygodniej. Dobra, co za różnica, może być i na księżycu, tylko żeby naprawił to chroboczące sprzęgło, bo chrobocze mi sprzegło. Podjechałem na miejsce, chwilę przed czasem i zaparkowałem naprzeciwko. Wokół panowały klimaty cokolwiek orientalne, było cholernie daleko od stwierdzenia, że dzielnica poradziła sobie z przestępczością i całkiem przypadkiem można by było, otrzymać jedenaście ciosów nożem w okolice otrzewnej. „Pewnie tu będą kręcić dokument o Łomiarzu czy innym wielbicielu armatury” – pomyślałem proroczo i poszedłem w kierunku knajpki. Mimo niezbyt sprzyjających okoliczności topograficzno-społecznych nie spodziewałem się specjalnych kłopotów, aż do momentu, w którym, przed wejściem, zobaczyłem świstaka-pogromcę-lodówek, w towarzystwie trzech kolegów. Wszyscy, kurwa, luźni jak na bok daszkiem kaszkiet.
Teraz czas się rozciągnął, bo wydarzenia zaczęły dziać się wszystkie naraz. Najpierw zadzwonił telefon – to był Jureczek informujący, że „się pięć minut pośliźnie”. Dokładnie w momencie, w którym odebrałem połączenie, Ekipa Świstaka ruszyła ku mnie, machając rękami i coś pokrzykując. Nie byłem w stanie ich zrozumieć, bo słabo dzielę swoją uwagę, a ta była zogniskowana na rozmowie z mechanikiem, więc tylko wizualnie starałem się ich rozkodować. Wyszło mi, że szarżują, więc, niewiele się namyślając, z telefonem przy uchu, sieknąłem pierwszego, najwyższego świstaka, ni to sierpem ni cepem, więc trochę niezbornie, w sagan, chuja tam trafiłem bo zeszło w szyję i z głośnym „Wypierdalać!” wpadłem do knajpki i zabarykadowałem za sobą drzwi. Wciągnąłem z sykiem powietrze, odwróciłem się i z lekka zdębiałem. Knajpka pełna ludzi, wszyscy maksymalnie eleganccy, garnitury, suknie koktajlowe i w ogóle, nakrycia na wysoki połysk, do tego dramatyczna cisza i wszyscy, literalnie wszyscy, się na mnie gapią. Tak świdrująco. Dobra tam, wściekły byłem, więc przedefilowałem, klnąc pod nosem, przez cały lokal, odprowadzany przez te ich świderki i dotarłem do baru, za którym stał, z rozdziawioną buzią, barman. Sądząc po aparycji członkiem Mensy raczej nie był. Za to gabarytowo mieścił się gdzieś między słoniem afrykańskim a masywem górskim na Uralu . Szybko oceniłem – pierdolnięcie ma.
– Dawaj na zewnątrz – huknąłem do niego. – bo przed wejściem jakieś sebiksy bramkę robią.
– Ale, że co… – zaczął, rozglądając się niepewnie na boki.
– …gówno! – bezceremonialnie mu przerwałem wyszarpując swój pasek ze szlufek. – Dawaj!
I ruszyłem z kopyta z powrotem do drzwi, po drodze owijając prawą dłoń. Gigant posłusznie ruszył za mną, odprowadzany wzrokiem przez kompletnie zdezorientowanych zebranych. Wszystkich. Dotarliśmy do drzwi, chwilę poszarpałem się z zamkiem i wypadłem na zewnątrz. Świstaki, zaskoczone, stały zbite w kupę przed lokalem, wyraźnie poruszone.
– I co teraz, kurwa?! – ryknąłem wściekły. – Tańczymy?!
Wszyscy obecni – człowiek-słoń, Świstak i jego ekipa – rozdziawili gęby, bo chyba ich przerosło.
– Przepraszam pana bardzo – zaczął wyraźnie zażenowany całą sytuacją wielki barman – ale my tu kręcimy serial, film taki…
***
Po wszystkim, gdy już doszliśmy do siebie i wyjaśniliśmy sobie całą sytuację, barman-aktor powiedział mi, że dzień wcześniej cała ekipa dramatycznie się spiła i był święcie przekonany, że scena ze mną była przygotowana przez reżysera, tyle, że on, aktor, zgubił gdzieś ten kawałek scenariusza. Postanowił więc szyć na żywca i grać pod to, co widzi. Reżyser myślał w pierwszej chwili, że to scenarzysta wprowadził poprawki i moje wejście było zamierzone, a scenarzysta uważał, że ta nowa scena to wymysł reżysera. A Świstak z kumplami należeli do zespołu technicznego.