Wbiłem na groby, wiadomo, pierwszylistopada, trzeba wytrzeć wspomnienia i podmuchać w cokoły. Generalnie zasady mam dwie – jedna to to, że ogarniam groby bliskich tak, że jeden grób-jedna świeczka, bardziej symbol niż gabaryt, bo i tak kluczem jest zapis w głowie a nie na marmurowej płycie skrywającej prochy tych-co-odeszli. Druga zasada natomiast jest taka, że wszystkich świętych obchodzę tydzień przed.
Tym razem jednakowoż nie zdążyłem i wylądowałem na cmentarzu w punkt, czyli zgodnie z kalendarzem. Przed bramą jakiś meksyk łamany na armageddon – dwa miliardy samochodów porzuconych w cały świat, z których połowa w rowie, a pozostałe jeden-na-drugim na chodniku. Dwudziestu kolesi w tych takich kurtkach skórkopodobnych czy co, sprzedawało znicze, bukiety, wiązanki, chryzantemy, szyszki z ryżu, pańską skórkę, klej do tapet, buty ortopedyczne 37 i pół, dwie tony gresu idealne pod chlewnię i te szkaradne pająki skaczące z pompką, że niby na halołin. Wokół kobiety w wieku nieokreślonym, w kurtkach wrzecionkach, z kieszeniami na brzuchu, plus te dzieci z rozdartymi japami upapranymi watą cukrową oraz wujek Janusz wtranżalający obwarzanka na spółę z ciocią Jadzią, którą łatwiej przeskoczyć niż obejść i do tego ten jej wąs, taki meszek, zalotny ten taki.
A to wszystko razem skąpane w festiwalu nakryć głowy. Japierdolę, skąd one to biorą?! Ni to czapki, ni kaszkiety, włochate, gładkie, niekudłate, z daszkiem, bez daszka, w pepitkę, szare, czarne, kolorowe, tęczówki, z klamerką, z kominem, wydziergane, uplecione, kurwa, i ani jedna się nie powtarza. Milion bab i milion nakryć głów i każde inne i każde takie, że papież w tym swoim toczku a’la kucharz to jest normalny, niewyróżniający się koleś.
Dobra, jakoś się doturlałem na miejsce a tu czekał na mnie kolejny element folkloru lokalnego – grobowiec obok zajęła rodzina Griswaldów. Tych od Witaj święty Mikołaju. Omotali pomnik babci we wszystko co się dało, w sześć tysięcy bukietów, chryzantem, bluszczy, do tego lampki, znicze, świeczki, żarówki, ledy, trzy rodzaje ciast, kulebiak, chyba syfon, bo syczało i małą makietkę Biskupina z zapałek, którą ulepił był sześcioletni Mariuszek, 120 kilowy malec, którego mama właśnie wysadzała pod tujami, bowiem pół tony ryżu dmuchanego sobie w passacie poskubał jak jechali.
Wymiękłem jak odpalili tablet i zaczęli śpiewać coś o powstańcach.