Oni mnie onegdaj ulepili z tych wszystkich wspólnych głupot, więc normalne, że jak Piotrusiowi babcia się odmeldowała do koperty, to odjebałem się jak dzik na święto lasu i dawaj 300 kilosów ostatni hołd oddać. Piotrunio z babcią przylegał, notozapaliliśmy, żeby dymem zmiękczyć ciszę i tak nas przy wspominkach wieczór zastał, łagodnie przechodząc w lekkiświt wśród krzewów burzanu. Rano, jeszcze w okowach wczorajszych podróży oraz w ramach pocieszenia zaproponowałem, żebyśmy odwiedzili Czarka, bo on w tej tam szkole dyrektorem został, mimo, że z nas najbardziej miał pod górkę, a że rodzice przybijali mu samochodziki do podłogi, to nauczył się jeździć dywanem.
Od-słów-do-czynów, czyli kolejne dwie stówy i po trzech godzinach zameldowaliśmy się w placówce, której dyrektorował nasz ziomek Czarek, obecnie Cezary, raczej szycha. Wzdragał się przed zajaraniem browarku, bo dyżurował na obiekcie, ale prawie natychmiast wpadł na pomysł, że co tu będziecie siedzieć jak te kołki, poważnie wyglądacie w tych garniturach, dawajcie lekcję prowadzę, a wy, jakby co, to przyjechaliście z ministerstwa wizytację robić.
I, ni stąd ni z owąd, okazało się, że jestem stworzony do tej roboty, bo trzeba poczuć w sobie Misterpinka z „Reservoir dogs” z twarzą Buscemi’ego i wbijać zimne spojrzenie w otaczające krasnale, które z otwartą buzią świrowały, bo pierwszy raz widzą garnitur z którego wystaje człowiek, do tego ze stolicy, bo minister chyba.
Pierwsza lekcja to lalusie z A, oni wszystko umieją, pierwsi się zgłaszają, w latach 80 pewnie by donosili na siebie po to, by teraz się w radach nadzorczych pozatrudniać, „wiesz, sorry za tamto”, generalnie takie pizdy trochę, co na wuefie zamiast przez kozła przeskoczyć to się z całej siły w niego wpierdalają i potem rodzice placówkę pozywają, że Askaniusz sobie żebra połamał i dziwnie charczy podczas wdechu, więc resztę edukacji przejedzie na zwolnieniu od wujka, znanego neurologa. Nuda.
W C z kolei to wypłochy z Pacanowa, zbijają się w kupę i coś tam pomruczą, pomruczą, w końcu któreś powie głośno „dupa”, wszystkie się robią czerwone, a jeden chichocze nerwowo. Próbujesz o coś zapytać, to najgłośniej udziela się jeden z polipem w nosie, za chuj się nie da zrozumieć o czym gada, ale wszystkie wkoło kiwają głową, a ten od chichotu szlocha. I wszystkie w leginsach, niezależnie od płci. Co to się porobiło, że dzieciaki eksponują genitalia zakładając odzież wierzchnią jak folię ze streczu? Tysiąc lat temu, jak próbowałem się wcisnąć w spodnie takiejKaroliny u niej na chacie, bo starzy wrócili i sytuacja była tyleż niezręczna co nabrzmiała, trzeba było szybko się ewakuować, no i w tych jej portkach spierdalałem, to potem przez tydzień falsetem mówiłem.
W D z kolei same świstaki. Bujają się nisko przy sztuniach, które stukają tipsami o pulpity, wszystkie odjebane w brokat jak niegdysiejsze bohaterki filmów Teresy Orlowski. Świstaki czapki przyspawane do potylicy, klony RychaPeji w prajmie, strzykają śliną i udają gangsterów, ale wystarczyło wbić ciężkie spojrzenie w największego, by się po dziesięciu sekundach rozbeczał, po dwudziestu posikał, a po półgodzinie zabrała go karetka, bo dostał pokrzywki.
Fajnie zaczęło być dopiero przy F, bo tam to same fikoły, wiadomo, że podróż z książką zakończy się dla nich na „Rogasiu z doliny Roztoki”, po którym 40 procent z obecnych straci przytomność, bo tego rodzaju wysiłek jest poza zasięgiem możliwości intelektualnych. Kochają swoją placówkę edukacyjną miłością trudną i pełną meandrów, wyprani ze złudzeń, mając wyjebane na szablon.
– Kto jest dzis nieprzygotowany? – zaczął standardowo zajęcia w klasie F pan Cezary, z wykształcenia historyk, prywatnie fizyk, zatrudniony jako nauczyciel angielskiego. Przez siebie, bo przecież dyrektor.
Jedna ręka w górze.
– Ty jestes dzis nieprzygotowany? – Czarek doprecyzował otwierając dziennik.
– Nie, chciałem przeczytać pierwsze ćwiczenie.
Dyrektorska ręka omsknęła się, bo w dzienniku już był zaznaczył. Kicha. Trzeba to jakoś przeprawić.
– Ktoś ma czerwony długopis? – rozejrzał się po uczniach.
Inna ręka w górze.
– Ja nie mam.
Kaszlnąłem, bo inaczej bym parsknął, a przecież jestem poważnym wizytatorem w randze ministra.
Chwila ciszy, walka z kleksem w dzienniku.
Kolejna ręka w górze.
– Tak, Marku? – zainteresował się lekko drżącym głosem mój kolega Czarek, dla przyjaciół dyrektor Cezary, bo jechał już na długich i chyba nie ręczył za siebie.
– Mogę iść do ubikacji?
– Nie.
– A ja? – dowyzapytał kolega Marka.
Uwielbiam tę klasę, jestem jednym z nich.