Koleżanka-Magda poprosiła mnie, bym uczestniczył w badaniu EEG, bo coś jej się grupa badawcza rozjeżdżała, a ja – doszła do wniosku – będę reprezentatywny.
Przybyłem na miejsce egzekucji wyspany, pogodny i zadowolony, że na coś się przydam Nauce. Magda jęła mi głowę zwilżać żelem jakimś takim zimnym, żebym lepiej przewodził i natrafiła na bliznę.
– A co ty tu masz? – czym prędzej przystąpiła do rozwikływania zagadki, uzbrojona w akademicką wiedzę, że jak delikwent przyjął w przeszłości jakiś cios w okolice ciemienia, to wynik badania może wyjść lekko nie tego. Wiadomo, najpierw organika.
– Gdzie co mam? – zareagowałem zgodnie z procedurą czyli poprawnie. Myślałem, że już mnie bada.
– No tu, o. – postukała mnie bezceremonialnie palcem w czubek głowy.
Czyli nie bada. Bo by nie stukała.
– Co tu o? – zdziwiłem się zatem i pomacałem miejsce stukania.
Faktycznie, jakaś blizna. Trochę nie bardzo takie coś na głowie niewiadomego pochodzenia. Zacząłem się wyginać w dziwny kształt, żeby zobaczyć czubek głowy. Nie szło. Magda patrzyła na mnie dziwnie.
W końcu wpadłem na genialny pomysł.
– Masz tu jakieś lusterko?
– Tak, tak, mam, tu gdzieś było, czekaj… O, jest! Trzymaj.
Wziąłem od niej przenośne zwierciadełko i po chwili tajemnica się wyjaśniła.
– Jak byłem mały, to bawiliśmy się z kumplami u takiego Piotrka w kosmonautów. Wiesz, pierwszy krok na księżycu, misja Apollo i w ogóle. I zakładaliśmy białe ciuchy, jakieś plecaki, a ja dodatkowo podpierdoliłem z domu wazon taki okrągły, wiesz, kulę taką. No i wraziłem toto na łeb, bo byłem Armstrongiem i łaziłem po Księżycu, ale potem była misja powrotna i mieliśmy mało tlenu i musieliśmy oszczędzać, a ja się wczułem strasznie i położyłem na podłodze, że niby już ledwo żyję no i wszystko szło dobrze, prawie wróciliśmy z tego Księżyca, tylko kichnąłem. No i trochę mnie rozszczelniło. Cztery szwy.