Włóczyliśmy się wczoraj z Lu po dzielnicy szukając jakiegoś miejsca do siedzenia, trochę jak blokersi trzepaka. Lubimy obaj zaglądać w różne zakamarki, dziury, szparki, wgłębienia i zaułki, bo tam mniej światła dochodzi i nie zawsze to, co widzimy, jest oczywiste. A poza oczywistościami rozciąga się świat, który można pomalować po swojemu i dopowiedzieć sobie to, co niewyraźne łamane na nieostre. I wtedy jest ciekawiej. Śmieszniej-straszniej. Czasem grubo. A czasem… to po prostu strefa cienia.
Podreptaliśmy sobie do jakiegoś baru, mało fartownie, bo wszyscy w nim byli wycięci z jednego kawałka lnianej tkaniny o smaku papieru – czyli rower na ryjach, zwiewny szal na ramionach, przykuse portki-rurki i wystylizowane fryzury. To miasto zalała fala trendu, który zaburza proporcje między płciami, faceci wyglądają jak z żurnala dla kobiet, kobiety wyglądają jak z żurnala dla kobiet, trzeba być cholernie czujnym, żeby się nie naciąć. Bo wsiąkasz sobie spokojnie w ciekawą rozmowę z fajną laską, ładna buzia, miły głos, bujne włosy, w to wszystko wplecione wielkie okulary we fluoroescencyjnych oprawach, które jebią po oczach jak wściekłe, pstrokate ciuchy i perlisty, wystudiowany śmiech, a tu się okazuje, że laska ma na imię Łukasz.
Małe piwko i Lu wymiękł, kompletnie nie umiał sobie poradzić z tępym zachwytem jaskrawookularych replikantów. Każdy chciało go dotknąć i pogłaskać, pewnie dlatego, że ma jedno oko bardziej niebieskie. I łatę w kształcie ugryzionego jabłka. Komponował się.
Następny przypadkowy przystanek wypadł w jakiejś mordowni. Generalnie fajny klimat, bo mnóstwo świstaków w trzypaskowych dresach, ludzie-komiksy, podziarani od stóp do głów oraz motocykliści w charakterystycznych kurtkach z nadrukami i mnóstwem przywieszek, rzemyków i naszywek. Ryje zakazane, więc się wpasowałem idealnie z tym swoim słowiańsko-cherubinkowatym wyglądem chłopca z Mokotown. Klapnęliśmy sobie z Lu na schodkach, sieknąłem blancika i, z butelką piwa w dłoni, z ciekawością zacząłem się przyglądać obecnym. Długo nie musiałem czekać, przypałętał się jakiś koleś, w typie ziom, szerokie portki, czapka z daszkiem, dolna warga zawadiacko wysunięta do przodu i zaślinione kąciki ust, w których memłał się kiepik. Tatuaż na ostentacyjnie wyeksponowanym ramieniu informował gawiedź, że koleżka jest fanem stołecznego klubu z sektora dla melomanów. Znaczy – śpiewać lubi.
– Fajny ten twój Burek – zagadnął, przysiadając się do mnie, jak do swojego.
– Lucek – poprawiłem go, popijając ze swojej butelki.
– Jaro – odpowiedział, wyciągając dziarę, w którą obleczona była jego ręka.
– Może być – mruknąłem i widocznie zachęciłem go tym stwierdzeniem do wygłoszenia tyrady, sławiącej dokonania stołecznej jedenastki. W sumie to nawet nie za bardzo interesowały mnie poglądy Jara na temat szans klubu w europejskich pucharach, ale bardzo rozśmieszał mnie swoim żarliwym zaangażowaniem i polityczną przenikliwością. Czas sobie płynął, na schodkach przybywało wynalazków, każdy z jakąś opinią, wyrazisty, choć – nierzadko – z dość poważnymi brakami w przepływie impulsów nerwowych między półkulami. Wygadywali głupoty, kłócili się, co chwila popijając łyk piwa lub odpalając kolejnego papierosa. Albo na odwrót. Dobrze mi tam było, bo choć niewiele się udzielałem, to towarzystwo jakoś sobie mnie wybrało na dyrektora zamieszania. Ilekroć któryś chciał coś ważnego powiedzieć, to zwracał się do mnie. Wypluwali swoje aktualne bóle, ciesząc się stemplem akceptacji, jaki mógł dać tylko przypadkowy-znajomy-jednorazowego-użytku w knajpie pełnej absurdalnych postaci. Animowanych.
W międzyczasie tłum zgęstniał i niespodziewanie znalazłem się przy barze, nawet nie bardzo zauważyłem kiedy. Jakiś facet, z brodą i twarzą pełną blizn po ospie, wpatrywał się we mnie, świdrującymi oczami, jak sroka w gnat.
– Co się gapisz? – zagadnął ni stąd ni z owąd, odwracając kota ogonem. Przecież to on się gapił. Te jego oczy były jak rentgen, bladoniebieskie, prawie przezroczyste.
– Wyglądasz jak wampir – pomyślałem, ale pół sekundy później okazało się, że nie pomyślałem tylko powiedziałem. Kurwa, zły pomysł.
– Że co?! – naelektryzował się i teraz zaczął wyglądać naprawdę makabrycznie.
– Ty, kolego, wyluzuj trochę, bo się ciebie można przestraszyć – odpowiedziałem. – Straszne masz to spojrzenie.
– Coś ci, kurwa, nie pasuje?! – jego głos dostał wibracji i uświadomiłem sobie, że dalsza rozmowa prowadzi do jednego. Za późno. Wiedziałem, z doświadczenia, że już nie ugryzę się w język, bo jakoś nie bardzo podoba mi się, jak ktoś usiłuje mnie przestraszyć. Kłopoty zaczęły nadciągać, niebiesko się gapiąc.
– Jak ktoś się przypierdala do mnie bez powodu – odpowiedziałem na pytanie – i pyta czy coś mi nie pasuje.
Drakulę lekko zapowietrzyło, ale rozpędem się podniósł.
– Źle ci się oddycha przez prosty nos? – zapytał konkretnie. Co on z tymi pytaniami w kółko?
„Duży, kurwa” – pomyślałem, ale ponownie nie zadziałała synchronizacja myśl-emisja wokalna i okazało się, że znowu nie pomyślałem, tylko powiedziałem. Kompan wampira, którego wcześniej nie zauważyłem, roześmiał się i stanął między nami.
– Ty, ziomuś, nie podpalaj się tak, bo H. nie lubi, jak się z niego ktoś nabija – powiedział i mrugnął porozumiewawczo. H. nie mrugnął, bo H. nie mrugał. Nigdy.
– Nie podpalam się, tylko boję się, że Blade zacznie zaraz machać jakimś, kurwa, mieczem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– On tak od zawsze wygląda, koleś, żebyś widział jak ludzie się go boją na koncertach.
Czyli, że muzyk. Wiadomo. Czuły na swoim punkcie. To wiele wyjaśniło.
Cała sprawa jakoś rozeszła się po kościach, kumpel wampira, Ernest, pochłonął całą złą energię i zamiast muru szybko postawił most. Przybiliśmy piątki i po chwili piłem sobie kolejne piwko i jarałem skręta w towarzystwie członków znanego polskiego zespołu death-metalowego, takiego ze zjadaniem żywych chomików i polewaniem się smołą. Dracula okazał się turbotowarzyskim gościem, z dużą dozą autodystansu, więc wspólne zwiedzanie zielonych zakrętów załatwiło mięśnie brzucha na cały wieczór. Wesoła strefa cienia.
Wytarabaniliśmy się w końcu z mordowni, razem z Lu, po czterech godzinach, lekko trafieni – ja mieszanką dymu i piwka, a Lu endorfinami, jakie były konsekwencją zawartych przyjaźni – i wycelowaliśmy nosy w dom. Nie bardzo sklejałem rzeczywistość i ze wszystkich sił starałem się nie odfrunąć ku kolorowym zaproszeniom, drukowanym, na jaśminowym papierze, przez chemicznie wykąpany mózg. Lu wiernie naśladował GPS, bezbłędnie odnajdując drogę do domu, więc stanowiliśmy zgrany duet i spokojnie realizowaliśmy swój zuchwały plan, zakładający zapakowanie się do koperty w ciągu najbliższej półgodziny. Bez kąpieli. W opakowaniu. W połowie drogi przydybał nas zmotoryzowany patrol umundurowanych obrońców moralności, którym wyraźnie nie podobało się, że obaj z Lu w dość luźny sposób podchodzimy do przepisów kodeksu ruchu drogowego i postanowili dokonać czynności służbowych.
– Wie pan za co pana zatrzymujemy? – zapytał wyższy.
– Wiem – odparłem z uśmiechem. – Za pieniądze podatników.
Stówka w plecy.