Nasza sieć semantyczna to swoisty papierek lakmusowy naszej inteligencji – im więcej kropek w mózgu łączysz sznurkami utkanymi ze słów, tym wyżej na drabinkę wchodzisz. A stamtąd, z drabinki w sensie, widać dalej, horyzont nieco szerszy i bardziej zdrowyzont a panorama zazwyczaj atrakcyjniejsza. Pewnie dlatego, czasem, gdy nie mam nic, wspinam się po szczebelkach opowiadań i walę sobie konia elastycznością neologizmów, które ad hoc, w przypływie samotności wzmocnionej kawą, wymyślam. Moich trzydziestusześciu Celsjuszy produkuje ceodwa i rymem mury kruszy, yo, rany, co za suchar i to w czasie suszy. Dobra, jebać, to dziś mi gra w duszy.
No to zmiana pasa.
Naprzeciw mnie drzemie sobie gostek, który zna może dwieście słów. Nigdy nie był w teatrze i raz był w kinie. Ramy kulturowe ma za nic, co ujawnia się, dość sugestywnie, w obrębie fizjologii i zarządzania dystrybucją zawartości, która cyklicznie wypełnia jego organizm. Nie rozgląda się przechodząc przez ulicę, bo uważa, że zawsze ma pierwszeństwo, ma w dupie innych uczestników ruchu drogowego, a w samochodzie nigdy nie zapina pasów. Nie ogarnia automatów biletowych przy wejściu do metra, regularnie myli piętra jak jedzie windą i generalnie ma całą masę szczeniackich zachowań, szczególnie w przestrzeni publicznej. Zapewne większość moich znajomych wypadłaby od niego lepiej w wechslerowskim teście inteligencji. Ale to wszystko jest zupełnie bez znaczenia, bowiem to Najwspanialsza Osoba jaką znam i mój najlepszy Psyjaciel.