Jakiś koleś, wyglądający jak komiks, zamknął psa w swojej betce pod hipermarketem. Niedużego, ot, mały koń. Z tym ryjem takim jak świnka. Długim takim. Dogoniłem go, zanim zniknął w odmętach sklepu.
– Koleżko, zwariowałeś, lampa taka, weź tego psa wyjmij z puszki, jest plus pięćdziesiąt – zagaiłem przyjaźnie.
Odwrócił się i spojrzał na mnie. Groźnie tak niby. Popkowato wyglądał, oczy jakieś takie nie tego, przekrwione czy coś, tych tatuaży milion, no ale jakoś nie potrafię poważnie się przestraszyć kogoś, kto mierzy metrsześćdziesiąt w kapeluszu.
– I co mam z nim, kurwa, zrobić? – głos za to miał, jakby ktoś piłował beton. Same basy. – Wolno tu puścić? Do wózka przywiązać? Przecież z nim nie wejdę – pokazał ręką na zakaz wprowadzania czworonogów.
Spojrzałem na blachy. Lublin. No to faktycznie, do domu na szybko nie odwiezie.
– Dobra, pierdol ten zakaz – podjąłem decyzję – Dawaj po tego swojego Pimpka, poczekam z nim tutaj na ciebie.
– Co?! Gdzie?! – Komiks rozdziawił buzię i upuścił szczękę.
– No tu, o. – pokazałem ręką wejście do sklepu. – W środku jest klima, a przecież na zewnątrz jest taka żarówa, że się można, kurwa, roztopić.
Bieguny odwróciły się momentalnie. W Komiksie zabulgotał płytki afekt i egzaltacja w stylu: „japierdolęziomek, serio?, myślałem, że warszawiaki to wszystkie takie gamonie nieużyte, na koncert jadę, w gary nakurwiam, a ten jeść coś musi, jakbyś potrzebował to ci potrzymam dziecko do chrztu albo jakiegoś ludka z krepiny wydrę, znam takiego gościa w Leżajsku, jego matka takie obrusy robi, takie obrusy robi, żebyś się zesrał”
Przeczekałem tę erupcję wdzięczności i po chwili siedzieliśmy sobie obaj z Disko, bo tak świnkowaty bulterier miał na imię, w pasażu galerii. Na podłodze sobie klapnęliśmy, bo tam chłodniej.
Po dwóch minutach przykopytkował Agent z Em Aj Siks. W firmowej marynarce i ze słuchawką w uchu. Ekstraklasa.
– Z psami nie wolno. – obwieścił z mocą i stanął w rozkroku. Ze słuchawki dochodziły rozkazy z Centrali. W Langley, Wirginia.
Spojrzeliśmy z Disko na niego. Potem na siebie. Potem jeszcze raz na niego. Nie będzie lekko, pomyślałem, wczuł się jebany.
– Czyli że co? – poprosiłem o szczegółowe instrukcje. Disko w tym czasie wyciągnął tylne łapy za siebie i począł chłodzić jajka.
– No z psami nie wolno. – powtórzył strażnik Teksasu. Nie miał dostępu do informacji o wyższym priorytecie.
– No i? – kontynuowałem naszą niezwykle rozwijającą dyskusję o wolności.
– Musicie opuścić obiekt.
Obiekt. Cholera, zatrudniają profesjonalistów.
– Nie ma mowy – odparłem, gramoląc się z podłogi. – Za gorąco jest.
Otrzepałem tyłek i spojrzałem na Serpico. Z góry tak jakoś spojrzałem, bo skurczybyk sięgał mi do pasa. Co wyście się dziś umówili, krasnale, czy co?!
– Nie możecie tutaj zostać – Brudny Harry jednak twardo postanowił egzekwować Prawo.
– Człowieku, na zewnątrz jest taki kocioł, że asfalt parzy – próbowałem jakoś do niego dotrzeć – Przecież nie będę na krawężniku siedział z psem, który źle znosi upały.
Disko potwierdził, w sensie, że sapnął rozdzierająco. Jajka ciągle mu się żarzyły.
– To nie jest miejsce dla psów – agent Mulder był jak oblężona twierdza i ani myślał, żeby… Po prostu ani myślał.
– Ale… – zacząłem.
– Proszę opuścić obiekt! – przerwał mi stanowczo i rozpoczął procedury eksmisji czyli posunął się pół kroku naprzód. Potem jeden krok w bok, odcinając mi jedną z dróg ewentualnego abordażu na obiekt, a następnie pół do tyłu. I znowu w bok. I tak ze trzy razy. I znowu. No ja pierdolę, nie dość, że mam na głowie cudzego psa z gorącymi jajami, to jeszcze tańczy przede mną krasnal w za dużej marynarce ze słuchawką w uchu!
Skoczyło mi ciśnienie.
– Posłuchaj zerozerosiedem – spojrzałem kolesiowi w oczy – Nigdzie. Stąd. Nie wyjdę. Rozumiesz? Wezwij posiłki, nie wiem, skontaktuj się z jakąś swoją bazą, dzwoń na policję, dla mnie to mozesz nawet przekazać tę sprawę federalnym. Mam to w dupie. Ja i Disko zostajemy. Dotarło? A spróbuj mnie chociaż, kurwa, dotknąć, to zanim zdążę zareagować, to ci ten pies przegryzie gardło. On jest pojebany na punkcie mojego bezpieczeństwa, nawet nie próbuj, mówię ci.
Jakbym go podpiął pod 220V. Zaczęły mu świecić oczy i włosy, a twarz prawie eksplodowała. Zaczął perrorować do słuchawki, okraszając swój raport dramatycznymi określeniami w stylu „Kod czerwony, powtarzam, kod czerwony” czy coś w tym stylu. Oznaczało to chyba uruchomienie procedur specjalnych, aktywowanych tylko w ekstremalnych sytuacjach.
Ponieważ miałem go i jego procedury w dupie, to siadłem sobie obok zmaltretowanego posiadacza jajek z lawy i poklepałem go po plecach. Disko machnął tym swoim kikutkowatym ogonkiem i obaj gapiliśmy się na szalejącego Bonda.
Po chwili w polu widzenia pojawiła się pyzata blondyna w mundurze. Podeszła do oficerajejkrólewskiejmości, chwilę go posłuchała i razem podeszli do mnie. Spojrzała na Disko i w mig oceniła sytuację.
– Oj, Mariusz, Mariusz, dałbyś już spokój. – zwróciła się do swojego pracownika – Przynieś miskę dla pieska, z wodą, jest w dyżurce, tam obok skrzynek.
– Ale… – Mariusza aż zatkało.
– Zrób co mówię! – podniosła lekko głos.
Wystarczyło. Ochroniarz stracił turgor i go lekko wygło. Chyba nie dźwignął tematu. Polazł po miskę.
– Proszę wybaczyć, on tu nowy jest, tydzień pracuje. – mundurowa uśmiechnęła się do mnie przepraszająco i popatrzyła czule na Disko. – Mam takie dwie ślicznoty w domu. Też wietrzy jajka?
– Chłodzi. O podłogę – wyjaśniłem rzeczowo.
Parsknęła śmiechem, pogłaskała psa i pokołysała się wgłąb obiektu, by gasić kolejny pożar przez swoją krótkofalówkę.